Po tym, gdy już go zakneblowali, najwyraźniej odbyli jakąś naradę. Prawdopodobnie było to coś w stylu procesu sądowego. Musiało to trwać przez jakiś czas, bo to właśnie wówczas palili cygara. Starszy mężczyzna siedział na tym wiklinowym krześle, to właśnie on palił w cygarniczce. Młodszy mężczyzna siedział tam. Strącił popiół ze swojego cygara na komodę.
Trzeci człowiek chodził w tę i z powrotem po pokoju. Blessington, jak sądzę, siedział na łóżku, nie mam jednak co do tego absolutnej pewności.
Cóż, stanęło na tym, że go w końcu powiesili. Według mnie, tak sobie wszystko z góry zaplanowali, że przynieśli ze sobą jakiś bloczek, który miał im posłużyć jako szubienica. Tak jak ja to widzę, śrubokręt i śruby miały służyć do tego, by go przymocować. Jednak gdy zobaczyli hak, oszczędzili sobie kłopotu. Gdy skończyli swoją robotę, wyszli, a ich wspólnik zaryglował za nimi drzwi.
Wszyscy z ogromnym zainteresowaniem słuchaliśmy tego opisu wydarzeń minionej nocy, które Holmes wydedukował ze znaków tak subtelnych i drobnych, że nawet, gdy je nam pokazywał, ledwie byliśmy w stanie nadążać za tokiem jego rozumowania. Zaraz potem inspektor pospiesznie wyszedł, aby podjąć działania w sprawie odnalezienia odźwiernego, natomiast Holmes i ja powróciliśmy na Baker Street na śniadanie.
- Wrócę przed trzecią - powiedział, gdy skończyliśmy posiłek. - O tej godzinie mam się tutaj spotkać z inspektorem i doktorem, i ufam, że do tego czasu wyjaśnię już wszelkie drobne niejasności, jakie nadal mogą wiązać się z tą sprawą.
Nasi goście stawili się o umówionej godzinie, jednak mój przyjaciel wrócił dopiero za piętnaście czwarta. Gdy tylko wszedł do pokoju, od razu odgadłem z wyrazu jego twarzy, że wszystko mu się powiodło.
- Jakie wieści, inspektorze?
- Złapaliśmy tego chłopaka, sir.
- Doskonale, a ja mam naszych ludzi.
- Co takiego?! - zawołaliśmy wszyscy trzej.
- No cóż, przynajmniej znam już ich tożsamość. Ten tak zwany Blessington jest, tak jak przypuszczałem, dobrze znanym policji osobnikiem, podobnie zresztą jak napastnicy, którzy go zaatakowali. Nazywają się Biddle, Hayward i Moffat.
- Gangsterzy z Worthingdon, napadający na banki! - zawołał inspektor.
- Dokładnie - rzekł Holmes.
- A więc ten Blessington musiał być Suttonem!
- W istocie - potwierdził Holmes.
- Cóż, teraz wszystko jest jasne jak słońce - stwierdził inspektor.
Jednak Trevelyan i ja patrzyliśmy na siebie w osłupieniu.
- Na pewno pamiętacie ten słynny napad na bank w Worthingdon - wyjaśnił Holmes. -Brało w nim udział pięciu ludzi. Tych czterech i piąty, o nazwisku Cartwright. Zabili wartownika Tobina i uciekli z siedmioma tysiącami funtów. To było w 1875 roku. Wszystkich pięciu aresztowano, ale dowody przeciwko nim bynajmniej nie były zbyt mocne. Ten Blessington, czy też Sutton, najgorszy z całego gangu, poszedł na współpracę z policją. To dzięki dostarczonym przez niego dowodom powieszono Cartwrighta, a pozostała trójka dostała po piętnaście lat każdy. Niedawno wyszli z więzienia na kilka lat przez upływem pełnego wyroku, i jak widać postanowili dopaść człowieka, który ich zdradził, i pomścić śmierć swojego towarzysza. Dwa razy próbowali go dostać, ale się nie udało. Za trzecim razem jednak, jak widzicie, wszystko poszło zgodnie z planem. Czy jest jeszcze coś, co mogę panu wyjaśnić, doktorze Trevelyan?
- Sądzę, że teraz wszystko jest całkowicie jasne - rzekł doktor. - Bez wątpienia w tym dniu, kiedy był tak zaniepokojony, musiał przeczytać w gazecie informację o ich zwolnieniu.
- Z całą pewnością. Te jego sugestie dotyczące włamania były tylko wymysłem.
- Ale dlaczego nie mógł panu o tym powiedzieć?
- Cóż, mój drogi panie, znając mściwość swoich dawnych wspólników, próbował ukrywać swoją tożsamość przed każdym, dopóki tylko istniała taka możliwość. Miał wstydliwy sekret i nie mógł się zmusić do tego, aby go wyjawić. Jednak, choć był skończonym łajdakiem, chroniło go brytyjskie prawo, i nie wątpię, inspektorze, iż dopilnuje pan, by, mimo że tarcza tego prawa go nie ochroniła, znalazł się miecz sprawiedliwości, który go pomści.
Takie były dziwne okoliczności związane z pacjentem i jego lekarzem z Brook Street. Od tamtej nocy słuch po trzech mordercach zaginął, i Scotland Yard przypuszczał, że znaleźli się oni wśród pasażerów pechowego parowca „Norah Creina”, który kilka lat temu zatonął wraz ze wszystkimi pasażerami blisko portugalskiego wybrzeża, kilka lig3 na północ od Porto. Postępowanie przeciw odźwiernemu umorzono z braku dowodów, a tajemnica Brook Street, jak ją później nazwano, nigdy, aż do dzisiaj, nie została w pełni opisana w żadnej publikacji.
3 liga (morska) - miara długości, równa 5556 m (3 mile morskie)
Rozdział dziewiąty
Grecki tłumacz
Podczas mojej długiej i zażyłej znajomości z Sherlockiem Holmesem nigdy nie słyszałem, by wspominał on o swych krewnych. Bardzo rzadko mówił też o swojej młodości. Ta powściągliwość nasilała dodatkowo dość dziwne wrażenie, jakie na mnie wywierał, aż pewnego dnia odkryłem, że zacząłem go postrzegać jak jakieś odosobnione zjawisko, mózg bez serca, obdarzony wybitną inteligencją, natomiast niemal pozbawiony ludzkich uczuć. Niechęć do kobiet i brak skłonności do nawiązywania nowych przyjaźni należały do typowych cech jego charakteru, podobnie zresztą jak to całkowite milczenie na temat własnej rodziny. Zacząłem wierzyć, że był sierotą i nie posiadał żadnych żyjących krewnych, lecz pewnego dnia, ku memu ogromnemu zdumieniu, zaczął mi opowiadać o swoim bracie.
Był letni wieczór. Gdy skończyliśmy już pić herbatę, rozmowa, błądząca dość luźno i przypadkowo po różnych tematach, od klubów golfowych aż po przyczyny zmian kąta nachylenia ekliptyki, zeszła wreszcie na kwestie atawizmu oraz dziedzicznych uzdolnień. Przedmiotem naszej dyskusji było to, w jakim stopniu człowiek dziedziczy dane uzdolnienie, a w jakim zyskuje go dzięki treningom w czasach młodości.
- W twoim przypadku - powiedziałem - sądząc po tym, co mi mówiłeś, wydaje mi się, że twoje umiejętności obserwacji i szczególnie biegła dedukcja wynikają z własnego systematycznego treningu.
- W pewnym stopniu tak - odparł z namysłem. - Moi przodkowie byli wiejskimi właścicielami ziemskimi, którzy prawdopodobnie wiedli takie samo życie, jakie jest naturalne dla ludzi ich pokroju. Niemniej zdolności, o jakich mówisz, mam we krwi i mogłem je odziedziczyć po mojej babce, która była siostrą francuskiego artysty Verneta. Jednak takie dziedziczne uzdolnienia artystyczne przybierają czasami najdziwniejsze formy.
- Ale skąd możesz wiedzieć, że to cecha dziedziczna?
- Bo mój brat Mycroft posiadł ją w j eszcze większym stopniu niż j a.
To była dla mnie doprawdy nowość. Skoro był inny człowiek w Anglii obdarzony tak zadziwiającymi zdolnościami, to jak to się stało, że ani policja, ani opinia publiczna nigdy o nim nie słyszały? Zadałem to pytanie, równocześnie sugerując mojemu przyjacielowi, że to przez skromność uważa brata za lepszego od siebie. Słysząc tę uwagę, Holmes się roześmiał.
- Mój drogi Watsonie - powiedział. - Jak wiesz, nie należę do ludzi, którzy zaliczają skromność do cnót. Z punktu widzenia logiki wszystkie rzeczy powinny być postrzegane dokładnie takimi, jakimi są, a umniejszanie własnych zdolności jest w takim samym stopniu odbieganiem od prawdy, co ich przesadne wyolbrzymianie. Tak więc gdy mówię, że Mycroft jest obdarzony lepszym zmysłem obserwacji niż ja, możesz spokojnie założyć, że to precyzyjne i dosłowne stwierdzenie.