- Jeśli Pietro był wspólnikiem, po co nosił przy sobie jego zdjęcie? - spytałem.
- Żeby móc go odszukać, pytając o niego innych. Powód był oczywisty. Po tym, jak doszło do morderstwa, uznałem, że Beppo zapewne będzie się starał działać jak najszybciej. Bał się, że policja odkryje jego sekret, i śpieszył się, by go nie ubiegli. Rzecz jasna, nie wiedziałem, czy nie znalazł perły w popiersiu Harkera. Nie byłem nawet całkowicie pewien, czy chodzi właśnie o ten klejnot, ale było dla mnie oczywiste, że czegoś szukał, skoro przeszedł z popiersiem obok innych pustych domów i roztrzaskał je w ogrodzie oświetlonym przez latarnię. Skoro popiersie Harkera było jednym z trzech, szanse, że perła w nim będzie, wynosiły jeden do dwóch. Pozostały dwa inne odlewy, ale było jasne, że Włoch najpierw będzie próbował dostać się do tego znajdującego się w Londynie. Ostrzegłem mieszkańców domu, by zapobiec kolejnej tragedii, i pojechaliśmy na miejsce, jak już wiadomo, ze znakomitym skutkiem. Byłem już wtedy pewny, że szukamy perły Borgiów. Nazwisko zamordowanego połączyło obie te sprawy. Pozostało ostatnie popiersie, to z Reading; perła musiała znajdować się wewnątrz niego. W waszej obecności odkupiłem je od właściciela, i oto jest.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu.
- Cóż - stwierdził w końcu Lestrade. - Widziałem, jak pracuje pan nad wieloma sprawami, panie Holmes, jednak nie rozwiązał pan żadnej z nich bardziej fachowo niż tej. My ze Scotland Yardu nie jesteśmy zawistni. Wręcz przeciwnie, rozpiera nas duma, że możemy z panem współpracować, i jeśli jutro pan do nas wpadnie, każdy, od najstarszego inspektora po najmłodszego posterunkowego, z przyjemnością uściśnie pańską rękę.
- Dziękuję! - powiedział Holmes. - Dziękuję! - powtórzył, a kiedy odwracał się od nas, zdawało mi się, że był przepełniony ludzkimi emocjami bardziej, niż kiedykolwiek miałem okazję widzieć. Chwilę później stał się jednak na powrót zimnym praktycznym myślicielem.
- Włóż perłę do sejfu, Watsonie - stwierdził - i wyjmij z niego papiery dotyczące sprawy fałszerstwa Conka-Singletona. Do widzenia, Lestrade. Jeśli napotka pan kiedyś kolejną drobną zagadkę, z przyjemnością podsunę panu wskazówki co do jej rozwiązania.
Rozdział dziewiąty
W 1895 roku w wyniku splotu okoliczności, którego nie zamierzam tu opisywać, spędziliśmy z Sherlockiem Holmesem kilka tygodni w jednym z pięknych brytyjskich miast uniwersyteckich. Przydarzyła nam się wówczas drobna, lecz pouczająca przygoda, którą zamierzam tu opisać. Rzecz jasna, nie podam szczegółów, które mogłyby pomóc czytelnikowi zidentyfikować uczelnię lub winowajcę, byłoby to bowiem nieroztropne, a nawet obraźliwe. Nie godzi się rozdmuchiwać tak bolesnego skandalu, jednak przy zachowaniu odpowiedniej dyskrecji warto opisać samo wydarzenie, gdyż pozwoli to przedstawić pewne cechy, z których słynął mój przyjaciel. W swej opowieści będę się starał unikać stwierdzeń, które mogłyby powiązać ją z określonym miejscem lub wskazać tożsamość występujących w niej osób.
Mieszkaliśmy wówczas w umeblowanych pokojach nieopodal biblioteki, w której Sherlock Holmes prowadził żmudne badania nad staroangielskimi dokumentami, swoją drogą, jego praca przyniosła tak niezwykłe owoce, że same w sobie mogą stać się one przedmiotem jednego z mych kolejnych opowiadań. Pewnego wieczora w tym właśnie mieszkaniu złożył nam wizytę znajomy, pan Hilton Soames, wykładowca w Kolegium Św. Łukasza. Był to wysoki szczupły mężczyzna o nerwowym i pobudliwym usposobieniu. Odkąd go znałem, zawsze zachowywał się niespokojnie, tym razem jednak był tak niepohamowanie wzburzony, że nie miałem wątpliwości, że stało się coś niezwykłego.
- Panie Holmes, mam nadzieję, że zechce pan poświęcić mi kilka godzin swego cennego czasu. U Świętego Łukasza doszło do nader bolesnego incydentu, i gdyby szczęśliwym trafem nie przebywał pan w mieście, nie wiedziałbym, co robić.
- Jestem obecnie bardzo zajęty i nie życzę sobie, by mi przeszkadzano - odpowiedział mój przyjaciel. - Stanowczo wolałbym, aby skorzystał pan z pomocy policji.
- Drogi panie, to absolutnie niemożliwe. Kiedy raz puści się w ruch machinę prawa, nie sposób jej zatrzymać, a mamy do czynienia ze sprawą, w której, ze względu na dobre imię kolegium, należy za wszelką cenę uniknąć skandalu. Pańska dyskrecja jest nie mniej słynna niż pańskie zdolności, i jest pan jedynym człowiekiem na świecie, który może mi pomóc. Błagam pana, panie Holmes, niech pan zrobi, co w jego mocy.
Mój przyjaciel był nie w humorze, odkąd opuściliśmy nasze sympatyczne mieszkanie przy Baker Street. Bez swych albumów z wycinkami, chemikaliów i swojskiego bałaganu czuł się nieswojo. Wzruszył więc ramionami w nieuprzejmym geście przyzwolenia, a nasz gość kontynuował swą opowieść, mówiąc szybko i gestykulując z ożywieniem.
- Panie Holmes, musi pan wiedzieć, że jutro zaczynają się egzaminy na Stypendium Fortescue. Należę do grona egzaminatorów, sprawdzam znajomość greki, a pierwsza część egzaminu obejmuje tłumaczenie dużego ustępu z tego języka, nie znanego wcześniej studentom. Tekst jest drukowany na kartach egzaminacyjnych, i nie ulega wątpliwości, że gdyby kandydaci mogli przygotować go z wyprzedzeniem, zapewniliby sobie olbrzymią przewagę. Z tego względu bardzo dbamy o to, by jego treść pozostała tajemnicą. Dziś około trzeciej nadeszły z drukarni próbne odbitki kart. Do przetłumaczenia jest pół rozdziału z Tucydydesa. Musiałem uważnie przeczytać tekst, gdyż niezbędna jest jego bezwzględna poprawność. Nie udało mi się skończyć lektury przed wpół do piątej, ale ponieważ obiecałem koledze, że przyjdę do niego na herbatę, wyszedłem, zostawiając odbitkę na swoim biurku. Nie było mnie przez nieco ponad godzinę. Panie Holmes, jak pan wie, pokoje w naszym kolegium mają podwójne drzwi; wewnątrz obite są zielonym suknem, na zewnątrz wykonane z masywnego dębu. Kiedy, wracając, zbliżyłem się do nich, zauważyłem ze zdumieniem, że w zamku tkwi klucz. Przez chwilę sądziłem, że to mój własny, ale pomacałem kieszeń i stwierdziłem, że mam go wciąż przy sobie. Jedyny istniejący duplikat, o jakim wiedziałem, należał do mego sługi, Bannistera, człowieka, który dba o moje mieszkanie od dziesięciu lat i w którego uczciwość nie mam podstaw wątpić. Okazało się, że to istotnie jego klucz, wszedł bowiem do mojego pokoju, by zaproponować mi herbatę, a wychodząc, zostawił przez nieuwagę klucz w zamku. Jego wizyta w moim pokoju musiała mieć miejsce tuż po moim wyjściu. Roztargnienie służącego nie miałoby większego znaczenia w innych okolicznościach, jednak tego dnia przyniosło opłakane skutki. Kiedy tylko spojrzałem na biurko, zdałem sobie sprawę, że ktoś przeglądał moje papiery. Odbitka korektorska składała się z trzech dużych arkuszy. Zostawiłem je wszystkie w jednym miejscu, a po moim powrocie jeden z nich leżał na podłodze, drugi na stoliku pod oknem, a trzeci tam, gdzie go położyłem.