Выбрать главу

Tzw. intelektualne gazety (takie jak np. „Die Zeit”) komentujące decyzje kapituły ze Sztokholmu próbowały wyjaśniać, dlaczego ten, a nie inny naukowiec został okrzyknięty najmądrzejszym i co takiego zrobił, aby zasłużyć sobie na to wyróżnienie. Przeważnie czytelnik wcale nie rozumie, o czym pisze dziennikarz. Głównie dlatego, że trudno zrozumiale pisać o czymś, czego samemu się nie rozumie. Jak kiedyś powiedział Einstein, dwukrotny laureat Nagrody Nobla: „tak naprawdę niczego jeszcze nie zrozumiałeś, dopóki nie jesteś w stanie wyjaśnić tego swojej babci”.

Z drugiej strony trudno winić dziennikarzy, jeśli sami zdobywcy nie potrafią (nie tylko swoim babciom) przystępnie wyjaśnić, za co tak naprawdę dostali tę nagrodę. Kilka dni temu oglądałem w BBC wywiad z jednym z laureatów tegorocznej Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki (za badania nad zjawiskami nadciekłości i nadprzewodnictwa). Nigdy nie będę babcią, a na dodatek pięć lat studiowałem fizykę, ale pomimo to niewiele zrozumiałem z jego wypowiedzi. Redaktor prowadzący wywiad robił mądre miny i przytakiwał grzecznie nawet wtedy, gdy laureat przeszedł w pewnym momencie na bełkotliwe naukowe suahilli i zaczął używać terminologii, której nie ma jeszcze w najnowszych wydaniach encyklopedii fizyki.

Osobiście jestem przeciwny przyznawaniu Nagród Nobla. Praca komitetu przy Szwedzkiej Akademii Nauk przypomina mi werdykty sędziów oceniających występy podczas jazdy figurowej na lodzie. Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak oni rozróżniają występ oceniony na 5.8 od występu ocenianego na 6.0.

Ponadto uważam, że w obecnych czasach, przy tak powszechnym dostępie do informacji, żadne fundamentalne odkrycie nie jest naprawdę pionierskie i zawsze bazuje na odkryciach innych naukowców.

Nigdy nie zapomnę rozmowy, którą odbyłem na ten temat w grudniu 1999 roku w jednej z eleganckich restauracji w Soho w Londynie podczas pobytu z okazji dorocznej konferencji i wystawy informatycznej „Online Meeting”. Konferencja ta nie ma, moim zdaniem, dużej rangi naukowej, ale nieustannie przyciąga do Londynu chemo-informatyków ze wszystkich najbardziej znaczących ośrodków naukowych całego świata. Cynicy, z którymi się zgadzam w tym wypadku, twierdzą, że pobyt w Londynie około 22 grudnia to najlepsza okazja, aby zrobić świąteczne zakupy na Oxford Street lub w ekskluzywnym sklepie Harrodsa. Musi coś w tym być, ponieważ na rzadko której konferencji spotykam tak wiele żon moich nobliwych kolegów naukowców.

Właśnie w 1999 roku byłem zaproszony na kolację w towarzystwie między innymi Nicholasa Terreta, który przez brytyjską prasę został okrzyknięty „ojcem chrzestnym Viagry”. To on kierował zespołem naukowców, który w brytyjskiej filii amerykańskiej firmy Pfizer zsyntetyzował sildenafil citrate, substancję czynną w Viagrze. Pfizer był zainteresowany kupnem kolejnej wersji programu, który napisałem i stąd moja obecność podczas kolacji. Po deserze i kilku kieliszkach francuskiego wina, które lubi Terret (około 40-letni okularnik w za ciasnym, jak u prawie wszystkich Brytyjczyków, garniturze) zapytałem go, czy po tym, jak Viagra przyniosła jego firmie miliardy dolarów zysku, on sam stał się bogaty. Spokojnie zaprzeczył i powiedział coś, co pamiętam do dzisiaj:

„Pfizer odkrył w ciągu ostatnich 20 lat trzy lub cztery leki, które weszły masowo na rynek. W firmie pracuje około 200 chemików i tyle samo biologów. Ponad 400 naukowców, spośród których tylko kilku miało szczęście brać udział w projektach, które bezpośrednio doprowadziły do odkrycia tych leków. Także sildenafilu (Terret uparcie unikał używania nazwy „Viagra” w rozmowie). Cała reszta pracowała na tych kilku, aby nie musieli iść fałszywymi tropami. Negatywne wyniki ich badań są tak samo ważne jak pozytywne wyniki badań mojej grupy. Bardzo łatwo jest ze 100 dróg, którymi można pójść, wybrać tę właściwą, jeżeli wiadomo, że 97 z nich zostało sprawdzonych przez innych i że prowadzą donikąd. Z jakiego powodu mam dostać za to więcej pieniędzy niż inni?”.

Zawsze, gdy świat jest podniecony prasowymi doniesieniami o dorocznych Nagrodach Nobla, przypominam sobie tę rozmowę. Nie podzielam tego podniecenia również z powodu przeświadczenia, że szanowny komitet ze Sztokholmu może się po prostu mylić lub nie być zupełnie obiektywny w swoim sądzie. Tegoroczna nagroda z dziedziny medycyny za badania nad zastosowaniem magnetycznego rezonansu jądrowego (MRI) do bezpiecznego i nieinwazyjnego „prześwietlania” (scanningu) całego ludzkiego ciała w poszukiwaniu nowotworów lub innych patologicznych zmian w jego wnętrzu jest tego najlepszym przykładem. Świat naukowy w licznych oświadczeniach wyraźnie wytknął jury w Sztokholmie pominięcie Raymonda Damadiana, który uważany jest za pomysłodawcę zastosowania MRI w medycynie. Tegoroczni laureaci, Lauterbur i Mansfield, według zastanawiająco wielu poważanych naukowców, jedynie technicznie udoskonalili metodę opracowaną przez Damadiana.

Takich przypadków celowych lub pomyłkowych pominięć jest kilka w długiej historii Nagród Nobla. Dwa z nich, na szczęście nieskuteczne, dotyczą polskiej (podwójnej) dumy narodowej i oba to woda na młyn każdej feministki. Niewiele brakowało, a nasza Maria Skłodowska-Curie nie dostałaby żadnej Nagrody Nobla.

Kiedy w 1903 r. rozważano nagrodę w dziedzinie fizyki za odkrycie radu, sztokholmski komitet zamierzał przyznać to wyróżnienie mężowi Skłodowskiej, Piotrowi i Henriemu Becquerel. Zapewne z racji swej płci, zdaniem czcigodnego komitetu, Maria mogła co najwyżej być uznana za laborantkę pomagającą swemu mężowi. Została w końcu jednak dołączona do grona laureatów wskutek ultimatum postawionego przez Piotra Curie.

Osiem lat później kandydatura Skłodowskiej pojawiła się powtórnie, tym razem w dziedzinie chemii, za pomiar ciężaru atomowego radu i odkrycie polonu. Istotną (!) przeszkodę w przyznaniu nagrody stanowił dla komitetu fakt, że Skłodowska po śmierci męża w 1906 roku związała się rzekomo z żonatym mężczyzną – fizykiem Paulem Langevin. W tym wypadku argumentacja komitetu sięgnęła, jeśli nie bruku, to z pewnością poziomu francuskich brukowców z tamtych czasów (1911 rok), które rozpuszczały plotki o romansie Skłodowskiej, próbując w ten sposób wpłynąć na decyzję komitetu.

Przed nami jeszcze tylko pompatyczna uroczystość wręczenia ozdobnych dyplomów i czeków w Sztokholmie i możemy spokojnie czekać do następnej rewii w przyszłym roku…

Serdecznie,

JLW

Warszawa, poniedziałek

Panie Januszu,

tak się składa, że przed laty zgłębiłam życiorys Skłodowskiej. Kobiety nieśmiałej, upartej i źle ubranej. Miała męża i dwie córki. Zakochana w żonatym mężczyźnie wywołała nieprawdopodobny skandal. Była wówczas wdowę, ale jej ukochany miał żonę i czwórkę dzieci. Nie wystarczyły zasługi w badaniu promieniotwórczości ani odkrycie radu, aby uchronić ją przed wściekłymi atakami moralistów. Cudzołożna cudzoziemka! Chociaż starała się robić dobrą minę do złej gry. jak zauważył Einstein, jej twarz nie potrafiła wyrazić ani bólu, ani radości, to odtąd jej życie nigdy już nie było takie jak dawniej. Miała 43 lata, gdy na jej drodze stanął Langevin. Żonaty z Emmą Jeanne Desfosses, córką rzemieślnika Ładną, ale prostacką kobietą. Małżeństwo okazało się nieporozumieniem. Bliższa znajomość z Langevinem zaczęła się od rozmów na temat jego rodzinnych kłopotów. Smutna wdowa, jak nazywał Marię, pociągała go „jak promyk światła w sanktuarium żałoby, w którym się zamknęła”. W połowie lipca 1910 roku mieli romans. Namiętny i gwałtowny, który niewiele miał jednak wspólnego z dobrą miłością. Zamiast cieszyć, niszczył. W tym samym czasie, jak donosił dziennik „Le Matin”, codziennie w Paryżu odnotowywano 39 przypadków wiarołomstwa. Wypadało mieć metresę, ale nie kochankę, dla której chce się zostawiać żonę i dzieci. Przez pewien czas związek Marii i Langevina owiany był tajemnicę. „Mój dropi Paul, spędziłam wczorajszy wieczór i noc, myśląc o Tobie i o godzinach, które spędziliśmy razem i które są dla mnie tak cudownym wspomnieniem. Nadal widzę Twoje dobre i czułe oczy. Twój uroczy uśmiech i myślę jedynie o chwili, kiedy znowu odnajdę całą słodycz Twojej obecności”. Jeszcze chwila i szanowana wdowa po Piotrze Curie będzie przypominała tropione zwierzę, a pogróżki żony kochanka, że ją zabije, staną się codziennością. Langevin zaczyna się wahać. Nie chce skandalu. Skłodowska niespodziewanie naciska. „Kiedy gnębi cię obawa, że skrzywdzisz czworo swoich dzieci, pomyśl o tym, iż moje dwie małe dziewczynki z dnia na dzień mogą stać się sierotami, jeśli nie znajdziemy jakiegoś trwałego rozwiązania, proszę, nie każ mi czekać zbyt długo na separację od łoża. Mogłabym wówczas spokojniej patrzeć w przyszłość”. Langevin nie potrafi podjąć decyzji. Miota się. „Moje noce są straszne, myślę o tym, że jesteś z nią, nie mogę spać, z wielkim trudem udaje mi się zdrzemnąć na dwie lub trzy godziny, budzę się w gorączce i nie mogę pracować, zrób z tym coś” – błaga go Skłodowska. Langevin wyprowadza się z domu. Minie rok, zanim jego małżeństwo rozpadnie się z katastrofalnymi skutkami dla wszystkich. Maria wszędzie musi odpierać nieprzyjazne spojrzenia. Francuska prasa prawicowa szykuje się do ataku.