Ale moja żona, gdybym mógł ją tam zabrać, przyćmiłaby urodą i elegancją wszystkie kobiety.
Poza tym wiedziałem, że mieszkam w kraju, który odgrywa cały czas rodzaj politycznej komedii. Katoliccy milicjanci, partyjni byli ministranci, relacje ze zjazdów partii na początku dziennika, relacje z posiedzeń episkopatu na końcu. Dobrobyt w rocznikach statystycznych i kolejki przed kościołami po paczki żywnościowe ze znienawidzonych Niemiec.
Taki był scenariusz tej komedii. Historia była jej scenarzystą. Jałta, zimna wojna, „przewodnia rola” i strefa wpływów. Ja urodziłem się w swojej strefie i nie miałem czasu zmieniać historii. Pogodzony z nią robiłem swoje. Pracowałem i studiowałem, awansując społecznie z robotniczej klasy wiodącej do zubożałej klasy przyszłych inteligentów. Zresztą jaką historię ja miałem zmieniać?
Matka – apolityczna katoliczka, pół-Niemka urodzona w Berlinie, ojciec – Polak, ateista i liberał po trzech latach Stuthoffu. Przestał nienawidzić Niemców nie z dobrego serca, ale ze zmęczenia tą nienawiścią. Babcia pisząca mi kartki z listą zakupów niemieckim gotykiem i wstająca w wieku 89 lat z fotela na baczność, gdy w telewizji grali Mazurka Dąbrowskiego, dziadek zaczynający dzień od „Trybuny Ludu”, komunizujący ekspatriota – dla niego Polska skończyła się wraz z sanacją – nienawidzący polskich „przemalowanych komunistów”, bo Bierut wsadził go do więzienia na cztery lata za to, że w czasie wojny wstąpił do sprzyjającej Niemcom granatowej policji.
Poznałem kilka wersji tej samej historii. Do dzisiaj nie wiem, która jest prawdziwa. Czy w ogóle istnieje jakaś jedna prawdziwa wersja historii? Według Marqueza („Sto lat samotności”) historia to wcale nie to, co się naprawdę wydarzyło, ale głównie to, co ludzie sobie przypominają i co oraz jak o tym opowiadają. Trzy pokolenia na 50 metrach kwadratowych w moim toruńskim mieszkaniu i czworo łudzi opowiadający cztery różne wersje tych samych wydarzeń. Piątą, zupełnie inną wersję ze zdumieniem poznawałem w szkole. Wydaje mi się, że to musi być jakaś narodowa cecha Polaków (i chyba także Żydów): mamy w sobie gen anarchii przejawiający się dążeniem do własnego wyjaśniania świata.
13 grudnia 1981 roku w niedzielę około 9.00 obudził mnie rano ojciec i powiedział, że mam wstawać. Bo inaczej nie zdążę na korepetycje. Zapytałem dlaczego. Odpowiedział: „Wprowadzili w nocy stan wojenny, nie będziesz mógł pojechać samochodem. Wstawaj, ho się spóźnisz”.
Mój ojciec przyjmował historię ze spokojem. Nie znosił polityki i polityków. Do końca życia traktował polityków jak totalnych nieudaczników. Mówił mi zawsze, że polityk, to ktoś, kto oprócz tego, że potrafi wiarygodnie kłamać, nie potrafi nic innego.
„Ucz się, abyś nigdy nie musiał zostać politykiem” – dodawał.
Stan wojenny ogłoszony w telewizji przez generała z pudrem na twarzy nie zrobił na nim specjalnego wrażenia. Gdy ktoś przez cztery lata wychodził rano przed barak na apel w obozie koncentracyjnym i słyszał wrzask pijanego lub skacowanego gestapowca, nie przejmuje się specjalnie usłyszanym w ogrzanym mieszkaniu apelem zaczynającym się od słów „Drodzy rodacy”. Dla mojego ojca świat składał się obietnic i gróźb wypowiadanych przez normalnych ludzi. Tych prawdziwych, poza historią. Takich jak jego syn, który miał być w Toruniu na korepetycjach o 10.30. Ojciec traktował 13 grudnia jak kolejną scenę w komedii, którą przyszło mu oglądać.
Nie poszedłem tego dnia na żadne korepetycje. Nie podzielałem obojętności mojego ojca. Słuchałem w telewizji propagandowych przemówień i zastanawiałem się, ile w nich jest prawdy. Do dzisiaj tego nie wiem.
Moje życie zmieniło się tamtego dnia. Okazało się, że historia nie rozgrywa się na oddalonej scenie jak sztuka, którą ogląda się z widowni. Że dotyczy także mnie.
Podejrzewam że każdy mógłby opowiedzieć swoją własną historię związaną z tym dniem. Pani pewnie także. 13 grudnia…
Ta data jest i pozostanie szczególna.
Serdecznie,
JLW
Warszawa, niedziela
13 grudnia, gdzieś tuż przed północą, marzłam na jednym z warszawskich postojów taksówek. To właśnie od jednego z taksówkarzy usłyszeliśmy: ludzie wracajcie do domów. Wojna. Było kilka minut przed 12.00.
Na drugi dzień dzwonek do drzwi. Na progu stoi starszy pan i mówi: „Dzieci, musicie się kochać. Czołgi na ulicach, właśnie wybuchła wojna”.
Wojna, nie wojna, wiedziałam, że zrobię wszystko, żeby święta spędzić ze swoimi rodzicami w Legnicy.
Jak zawsze. Stałam więc o piątej rano w kolejce przed odpowiednim urzędem, a potem jakiemuś urzędnikowi, patrząc prosto w oczy, przyrzekałam, że naprawdę jadę do mamy i taty.
Muszę mieć tę przepustkę.
Nie mogłam zadzwonić, że już ją mam, ale oni i tak wiedzieli, że przyjadę. Udało się, w Wigilię byłam tam, gdzie powinnam być i gdzie zawsze byłam.
Każdy z nas miał swój 13 grudnia i konsekwencje oprócz tych powszechnych, swoje własne, osobiste.
A przecież właśnie wtedy miałam radykalnie zmienić swoje życie. To prywatne. Zacząć inaczej i od nowa. Właśnie wtedy, jak nigdy wcześniej, po raz pierwszy i dorośle wiedziałam, czego na pewno już nie chcę.
Komunikat: „Dzieci, musicie się kochać”, zbił mnie z pantałyku. Decyzję odłożyłam na kilka lat. Czy słusznie?
Pewnie nie, chociaż patrząc z perspektywy czasu, nie mogłam postąpić inaczej. Nie tyle ze sobą, co z innymi.
Kilka lat… straconych. Tak jak my wszyscy, w powszechnym, ale i w indywidualnym kontekście.
„Nic na świecie nie trwa wiecznie, ale i nic nie mija całkowicie. A nic nie mija całkowicie, ponieważ nic nie trwa wiecznie”.
Przeczytałam u Philipa Rotha w jego porywającej „Ludzkiej skazie”. Tak właśnie bywa z naszą pamięcią, chociaż ta z 13 grudnia, nawet jeśli dla naszego dobra ma być wybiórcza, jest zła, przytłaczająca i nie do wymazania. Dla nas, którzy mieliśmy wtedy po dwadzieścia parę lat i całe życie przed sobą. W miłości też.
Serdecznie pozdrawiam i niech Pan koniecznie przeczyta Rotha, jeśli Pan tego jeszcze nie zrobił. Co za książka, co za wiedza o kobiecie i mężczyźnie, i o tym, co w nich zwichrowane i nie do odkręcenia. O tym, czego się w życiu wyrzekamy, by grać przez innych napisane role. Zważywszy nawet, że to życie pisze nam scenariusz na każdy dzień i nie pozostaje nam nic innego, jak nauczyć się roli i nie grać przeciwko swoim warunkom zewnętrznym. Bo wówczas to już tylko katastrofa.
Nie wiem, może się mylę, ale intuicja mi podpowiada, że jest Pan z jakiegoś powodu przygnębiony…
Z jakiego?
Pozdrawiam,
MD
Frankfurt nad Menem, poniedziałek wieczorem
Pani Małgorzato,
powracając do 13 grudnia. Fabuły z wątków normalnych, zwykłych ludzi byłyby z pewnością o wiele bardziej interesujące niż fabuły polityków (z obu stron barykad), które zajmują i długo pewnie jeszcze będą zajmować historyków lub socjologów. Politycy, takie jest moje zdanie, i tak nie układali sami tych wątków. Przeważnie realizowali tylko z góry narzucone scenariusze omówione przedtem z innymi politykami. I to dotyczy nie tylko tych polityków, którzy wpadli na pomysł przekształcenia więzień w internaty, ale także tych, których zdjęto ze styropianu i zamknięto w tych internatach. Ci drudzy są bez wątpienia ofiarami, więc mają nieporównywalnie większe prawo do opisywania swojej martyrologii. Z drugiej strony jestem skłonny uwierzyć także w martyrologię Jaruzelskiego, który w jednym z ostatnich wywiadów wyznał, że przeżył w grudniu 1981 roku chwilę, gdy rozważał popełnienie samobójstwa.
Martyrologia tzw. oprawców to temat mi dobrze znany. Mieszkam od kilkunastu lat w Niemczech. A tutaj trudno uciec od tego tematu. Pełno go w literaturze. I to nie tylko pamiętnikarskiej. Nawet ci Niemcy, którzy obdarzeni są przywilejem „późnego urodzenia”, nie przechodzą obok tego obojętnie. Załatwianie tego tematu – my, Polacy przejawiamy taką tendencję – krótkim „dobrze im tak” nie jest tym, co mi odpowiada. Nie rozczulam się wprawdzie nad „wypędzonymi”, ale także potrafię zrozumieć ich gorycz i poczucie krzywdy