Wspomniany przez Panią amerykański pisarz Phillip Roth wydaje się także nie uciekać od tego tematu, chociaż zupełnie w innym kontekście, w innych czasach i w innym kraju. Roth robi to jednak na marginesie wspaniałych fabuł. Znam książkę, którą Pani wspomina. W 2002 r. leciałem na kongres chemiczny do Columbus w Ohio w Stanach Zjednoczonych i podczas przesiadki na lotnisku w Nowym Jorku kupiłem nową książkę Rotha pod angielskim tytułem „The human stain” przetłumaczonym w Polsce jako „Ludzka skaza”. Pamiętam, że tak mnie wciągnęła (proszę tego nikomu nie mówić!), iż czytałem ją także na sali wykładowej, pod ławką, gdy któryś z prelegentów zbytnio przynudzał.
Nie kupiłem Rotha w ciemna Znałem jego inną książkę wydaną w 1999 roku pt. „Wyszłam za komunistę” (w Polsce ukazała się niedawno nakładem wydawnictwa Czytelnik). To po tej książce stałem się lotniskowym tropicielem książek Rotha. Po przeczytaniu „Wyszłam za komunistę” poznaje się autora. Prawie na wylot. Dlatego że Roth nie ukrywał, że jeden z narratorów w „Wyszłam za komunistę” to jego alter ega Może to wścibstwo, ale bardzo lubię wiedzieć, jak daleko książka, którą czytam, jest autobiografią.
Wszyscy zachwycali się świetnym przedstawieniem czasów amerykańskiego makkartyzmu w tej książce, a mnie najbardziej podobał się obraz nieszczęśliwej rodziny „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie bardzo podobne, ale każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”. Roth wziął te słynne zdanie z Tołstoja dosłownie i zajmuje się genezą nieszczęśliwej rodziny. Uważam, że tę książkę powinni polecać wszyscy psychoterapeuci „sklejający” na powrót rozpadające się małżeństwa.
Nie dziwi mnie Pani zachwyt „Ludzką skazą”. Dziwi mnie jedynie to, że do tego garnka słodkiego zachwytu nie dodała Pani szczypty soli. A moim zdaniem jako „czujna feministka” powinna to Pani zrobić. Ponieważ, jak Pani wie, ja także jestem feministą, pozwolę sobie zauważyć, że po lekturze „Ludzkiej skazy” można odnieść wrażenie, że Roth przejawia wyraźne symptomy mizoginizmu. Uważam, że jego kobiece bohaterki, Delphine Roux i Faunia Farley, są groteskowe i ma się wrażenie, że Roth chorobliwie ich nie cierpi. W pewnym momencie czytając tę książkę, miałem wrażenie, że Roth, w imieniu swojego bohatera, mści się na tych kobietach za jego – swoją impotencję. Być może się mylę…
Dla mnie była ta książka także opowieścią o przemijaniu. I to opowieścią starego człowieka, który nie może już nieuchronności tego przemijania zbagatelizować. Tylko młodość ma przywilej myślenia: „przemijam, ale mam ciągle jeszcze mnóstwo czasu”. U Rotha pożegnanie z młodością jest jednoznaczne i nieodwracalne. Symbolizuje je impotencja bohatera. Moim zdaniem to przewrotny sposób na zilustrowanie tego, czego ludzie nie chcą przyjąć do wiadomości: pewne rzeczy już mi się nie należą. Umierają bezpowrotnie.
Ostatnio często mam takie myśli – chociaż nie jestem impotentem, ta zbieżność jest tutaj absolutnie(!!!) przypadkowa – i dlatego jest mi smutno. I chyba jest to zauważalne, sądząc po Pani troskliwym pytaniu. Zaznaczam, że nie jest to przejaw żadnego midlife-crisis. Wiem, co piszę, bowiem taki „kryzys” przeżyłem już kilka razy. Pierwszy, gdy skończyłem 18 lat, a drugi po trzydziestce. Potem było także kilka innych.
Przygnębiony jestem z tego samego powodu, co Zuckerman, bohater książki Rotha. Z powodu żalu, że pewne decyzje, które podjąłem, są już nieodwracalne, że pewnych rzeczy nigdy nie zrobię, że wcale nie chcę się z tym pogodzić i że nawet nie wiem, do kogo mógłbym w tej sprawie napisać zażalenie…
A może się mylę? Może to żaden syndrom nieuniknionego przemijania, a tylko najzwyklejszy banalny SAD, czyli po polsku Sezonowe Zaburzenie Afektywne nastroju spowodowane brakiem światła słonecznego? Przecież za tydzień będzie najkrótszy dzień w roku. Powinienem chyba wybrać się jak najprędzej do jakiegoś centrum handlowego i postać w świetle lampek choinkowych.
Serdecznie,
JLW
Warszawa, wtorek
Panie Januszu,
zdziwiłam się, że odniósł Pan wrażenie, że powieść Rotha jest mizoginistyczna. Przyznam szczerze, że nawet mi to głowy nie przyszło. Feminizm, jeśli już trzymać się tej terminologii, nie boi się słabych, złamanych przez życie kobiet. Nie lubi tylko tych nieprawdziwych. Zwłaszcza że Roth po równo rozdaje mocne razy swoim bohaterom. Nie widzę tu żadnych dysproporcji. Jak bowiem ważyć pomiędzy sponiewieraną młodą kobietą, którą życie wytarło podłogę, a mężczyznę, który zdecydował się z niego zrezygnować? Nie podejmuję się tego. Dla Pana jest to historia o przemijaniu, o impotencji, która jest „namacalnym” dowodem przemijania. Dla mnie to literacki dowód na to, że najgorsze, co człowiek może wyrządzić sobie samemu, to wyparcie się własnych korzeni, to sprzeniewierzenie się samemu sobie. Rasizm to straszna rzecz. Byłam w Afryce Południowej tuż przed upadkiem apartheidu. Widziałam w parku ławki tylko dla białych, budki telefoniczne dla czarnych i autobusy, w których nie było białych. Wstyd. Hańba. Coś, co nie powinno mieścić się w głowie, a przecież tak sprawnie i długo funkcjonowało. O tym także jest książka Rotha, o tym poczuciu wyższości, które – czy nam się to podoba, czy nie -jest w każdym z nas. Tyle że nie każdemu udaje się zabić w sobie tę chorobę. Rasizm jest jak diabeł, który wodzi ludzi na pokuszenie. W restauracji, w której to nam należy się lepszy stolik, na skrzyżowaniu, z którego to my musimy ruszyć pierwsi… Gdy uważamy, że to mężczyźni są bystrzejsi od kobiet, a te z kolei nie kochają matek swoich mężów. I wtedy, świadomi tego czy nie, żyjemy ze skazą.
Pozdrawiam,
MD
Frankfurt nad Menem, środa wieczorem
Pani Małgorzato,
nie odniosłem się do problemu rasizmu w książce Rotha, wcale nie oznacza to jednak, że go ignoruję. Przesianie książki Rotha w tym względzie jest dla mnie absolutnie oczywiste. Cenię „Skazę” także za to, że autor wplótł przesłanie w historię bez zbytniego moralizmu i niepotrzebnego mentorstwa. Pod tym względem jest książka Rotha dla mnie podobna do poruszającej książki Doctorowa pt. „Ragtime”. Rasizm w każdej formie jest wszechobecny w dzisiejszym świecie pod każdą szerokością geograficzną i w każdej kulturze niezależnie od poziomu jej rozwoju cywilizacyjnego.
Historia człowieka ma pod tym względem wprawdzie wiele spektakularnych sukcesów – pod sztandarami równości zmieniała prawodawstwa, uwalniała niewolników i zrównywała konstytucjami ich prawa – ale ewolucja człowieka jako moralnego zwierzęcia całkowicie w tym względzie zawiodła. Ludzie nie chcą czuć się równi z innymi. Przeważnie chcą czuć się lepsi. Jeśli nie mogą wyróżniać się czymś innym, to uwierzą, że skóra, która zawiera mniej pigmentu, jest lepsza od tej, która zawiera go więcej. To tak jakby przyjąć, że zielony atrament jest lepszy od granatowego lub czerwony samochód lepszy od czarnego. Poza tym swoją inność (czytaj: lepszość) traktują jako prawo do przywilejów. Moim zdaniem jest to – wbudowana w naturę ludzką – skaza, z którą człowiek nie chce, a jak się ostatnio okazuje, nawet nie może sobie poradzić. Jest to po prostu wpisane w logikę ludzkiego przeznaczenia. A wpisała to w nią nie kto inny jak sama matka ewolucja.
Ewolucyjne uwarunkowanie niepohamowanego pragnienia dominacji już u prapraczłowieka świetnie i z pasją opisuje niestrudzony amerykański popularyzator nauki Robert Wright. W swojej książce (czyta się ją jak wciągającą powieść historyczną!) pt. „Nonzero. Logika ludzkiego przeznaczenia” Wright udowadnia, że bez pragnienia dominacji nie byłoby postępu i rozwoju, a cywilizacja zatrzymałaby się na etapie społeczeństw (niektórzy twierdzą nawet, że nie społeczeństw a konglomeracie luźno połączonych rodzin) łowców-zbieraczy. Antropolodzy, korzystając z odkryć archeologów, zebrali niezbite dowody na to, że ludzkie istoty od zarania dziejów w naturalny sposób dążyły do tzw. statusu społecznego i czyniły to z zaciekłością. Niektórzy nazywają to niskimi instynktami. Faktem jest, że władały one naszym życiem już około 50 000 lat temu. Podobnie jak dzisiaj, tak i wtedy, bezustannie próbowano podnieść swoją pozycję społeczną w grupie i zrobić wrażenie na innych. Wkładamy ogromny wysiłek, aby to osiągnąć, aby stworzyć coś, co znajdzie szerokie zastosowanie, wzbudzi podziw, a nam da władzę i uczyni liderem. W przypadku łowiecko-zbierackiego plemienia Szoszonów, które dziesiątki tysięcy lat temu zamieszkiwało tereny dzisiejszego amerykańskiego stanu Waszyngton, takim „czymś” było na przykład zaprojektowanie i skonstruowanie prymitywnej siatki do łapania zajęcy. Dzisiaj stan Waszyngton zamieszkuje inny lider, który także wymyślił coś, co bardzo podniosło jego rangę społeczną. Nazywa się Bill Gates. Krótko mówiąc, bez pragnienia dominacji w grupie nie byłoby postępu, pułapek na zające i systemu Windows…