Czasami zastanawiam się, czy kobiety w abajach i szielach, które mijam na ulicach Dubaju, nie widzą feminizmu i feministek odbitych w takich doprowadzających je do śmiechu krzywych zwierciadłach. Czy nie widzą przypadkiem w tych zwierciadłach nienaturalne zniekształconych kobiet, które mają za duże głowy i dlatego nieustannie myślą o tym, że mężczyźni mają więcej praw, które mają oczy zbyt duże, by je przymknąć na łajdactwa mężczyzn, zbyt duże uszy, którymi wyraźniej słyszą te wszystkie utopie o ostatecznej emancypacji. Nie wiem tego na pewno, chociaż „pryncypialnie i poważnie” bardzo chciałbym to wiedzieć. I zapewne nigdy się nie dowiem, bowiem niewyobrażalnym jest tutaj, aby obcy mężczyzna wdał się w rozmowę z kobietą w abaju.
To, że kraje arabskie, a Emiraty w szczególności, są ogromnym rynkiem zbytu, nie tylko dla francuskiej, ale ostatnio także włoskiej, luksusowej bielizny, wiem z przewodnika zachęcającego turystki do kupowania bielizny właśnie w Dubaju. I słusznie, bowiem gdy rozejrzeć się po centrach handlowych w tym mieście, to butiki z taką bielizną znajdują się na każdym kroku. Nawet jeśli weźmie się pod uwagę, że Dubaj jest strefą wolnocłową i wszystko jest tu wyraźnie tańsze niż w Europie, należy przypuszczać, że klientkami tych butików są kobiety bardzo bogate. Bardzo bogate w Dubaju są głównie lokalne (zawistni cudzoziemcy nazywają je w slangu „lokalami”, co już w samym brzmieniu ma pejoratywny i obraźliwy moim zdaniem wydźwięk) kobiety. Widziałem w tych sklepach i podwiązki, i pasy do pończoch, więc zakładam, że musi być na nie popyt. Arabowie, którzy są mistrzami w handlu, nigdy nie trzymają w sklepach towaru, który nie schodzi. Natomiast zupełnie zaskoczyła mnie Pani pytaniem o bieliznę „feministyczną”. Muszę przyznać, że dotychczas nigdy o takiej nie słyszałem. Bardzo zaintrygowała mnie Pani tym pytaniem, ponieważ, pomijając moją fascynację damską bielizną, chciałbym po prostu wiedzieć, czy kiedykolwiek w życiu udało mi się rozebrać feministkę. Czy zdradzi mi Pani, co to jest bielizna „feministyczna”? Jeśli to nie jest zbyt osobiste pytanie oczywiście…
Jeszcze tylko raz nawiążę do arabskich kobiet (proszę się nie martwić, jutro wieczornym lotem muszę niestety wracać do Frankfurtu, więc ten temat w sposób naturalny straci na swojej aktualności) i to w kontekście wielożeństwa, które widziała Pani oczami swojej – cynicznej w tym wypadku – wyobraźni. Mnie w fenomenie wielożeństwa zastanawia jeden bardzo konkretny aspekt. Jak Pani myśli, jak te kobiety radzą sobie z zazdrością? Czy to, że stłumiły w sobie tak nieokiełznane uczucie, jakim jest zazdrość, także wynika z tradycji i religii, która zawiera w sobie całkowite podporządkowanie mężczyźnie, którego poligamiczność – i to niekoniecznie ta potwierdzona aktem ślubu – jest wpisana w jego naturę jak źrenica w oko? Dla nowoczesnych kobiet z naszych obszarów kulturowych, niekoniecznie zaraz feministek, przypatrywanie się dzieleniu swojego partnera z inną lub innymi byłoby poniżej ich godności. Ale nawet, gdyby pominąć godność, a skupić się wyłącznie na emocjach, to i tak brak zazdrości u tych kobiet wprowadza mnie w osłupienie.
Zazdrość zawsze towarzyszy miłości. Jest jak jej bliźniacza siostra, tyle że w odróżnieniu od niej jest destrukcyjna. Patologiczne pragnienie posiadania partnera na własność popycha wielu ludzi do największych i najohydniejszych zbrodni. Bogaty zapis zbrodni „z miłości” w literaturze i poezji z ostatnich 2000 lat to nic innego jak zapis zbrodni „z zazdrości”. Pisząc do Pani. sam wielokrotnie porównywałem miłość do narkotycznego odurzenia opiatami tworzonymi endogennie w mózgach zakochanych ludzi. Przy zazdrości to odurzenie przekracza wszelkie granice i po osiągnięciu pewnej masy krytycznej (używam tutaj terminu „masy”, ponieważ molekuły emocji mają swoją masę atomową) prowadzi do postradania zmysłów. Ostatnio w jednym z interesujących internetowych artykułów amerykańskiego serwisu psychologicznego wyczytałem, że osoba przeżywająca zazdrość rejestruje ponad 85 różnych emocji obejmujących tak skrajnie negatywne, jak upokorzenie, strach, rozpacz czy odrzucenie. Ponadto stężenie kortyzolu, steroidowego hormonu stresu, w ślinie takiej osoby przekracza o ponad 1500% ustaloną normę! Utrzymywanie takiego poziomu kortyzolu przez dłuższy czas może prowadzić do nieodwracalnych procesów obumierania komórek mózgowych, swoistego podziurawienia kory mózgowej. Jak do tego doszło, że niektóre kobiety potrafiły opanować te wszystkie emocje, zapanować nad swoją chemią i wznieść się ponad zazdrość? A może one po prostu nie kochają tych mężczyzn? Jak Pani myśli?
Herbert Grönemeyer! Zdumiony jestem. Zna Pani jego pieśni (bo nie piosenki przecież) na tyle, aby cytować całe zwrotki. Genialne! Czy ludzie w Polsce znają to nazwisko? Zawsze chciałem o to zapytać przyjaciół. Teraz z pewnością to zrobię. Grönemeyer sprzedaje miliony płyt, wypełnia do ostatniego miejsca sale koncertowe i nie przemija od ponad 20 lat. Jest pieśniarzem „liryki poruszenia”, jak nazywają jego muzykę krytycy, a wtórują im media. Autor wspaniałych oryginalnych i poetyckich tekstów, kompozytor muzyki, aktor (grał w siedmiu filmach fabularnych). Jego największy przebój z 1984 roku „Manner” (Mężczyźni) tygodnik „Spiegel” nazwał „sekretnym hymnem narodowym Niemców”. W słowach swoich utworów opowiada o rzeczach najważniejszych, takich jak miłość, godność, duma, zawiść, ból, rozpacz i nadzieja. Prowokuje, niemalże zmusza ludzi do zadumy i refleksji. Daje ludziom nadzieję. Nie tylko swoją muzyką. Nadzieję daje także swoim życiem i trwaniem wbrew wszystkiemu. W 1998 roku w odstępie kilku tygodni zmarli jego brat chory na białaczkę (oddał swój szpik kostny do przeszczepu) oraz jego długoletnia przyjaciółka Ana Henkel (rak piersi), matka dwójki jego dzieci.
W 1987 roku, tuż po moim przyjeździe do Niemiec, bez znajomości języka, gdy czując się samotny w pustym mieszkaniu, włączałem telewizor, wydawało mi się, że w telewizji nieustannie puszczają tylko filmy wojenne. Takie bardzo polskie językowe uprzedzenie pokolenia wychowanego na „Czterech pancernych” i kapitanie Klossie. Jedynie przy występach Grönemeyera, śpiewanych przecież także po niemiecku, nigdy nie miałem takiego uczucia. Wprawdzie nie rozumiałem zbyt wiele z tego, o czym śpiewał, ale jakoś podświadomie czułem, że o czymś ważnym. Jeśli nie z innych powodów, to z pewnością dla Grönemeyera warto nauczyć się niemieckiego…
Do usłyszenia z Frankfurtu…
Serdecznie pozdrawiam,
JLW
Busko, poniedziałek
Panie Januszu,
siedzę na ławce w prawie pustym o tej porze dnia parku, napawam się niebiańską ciszą, ptasim świergotem, a myśli moje stają się zgoła filozoficzne. Gdyby jednak jeszcze parę lat temu ktoś mi powiedział, ze mogę czerpać radość z przebywania w sanatoryjnym anturażu, to… no właśnie. Cisza, niedbale spięte włosy i ulubiony T-shirt, w niektórych miejscach odbarwiony przez siarkę. Wolność Dlatego tych corocznych, dwóch czerwcowych tygodni nie zamieniam na żadne inne i nigdzie, tak jak tu, nie wracam do pogody i spokoju ducha.
Ale to tak na marginesie, bo tego roku całymi, wolnymi od rehabilitacyjnych zajęć, godzinami oglądam mistrzowskie kopanie piłki. Holendrzy nienadzwyczajni, a mimo to zremisowali z Niemcami, Szwedzi w imponujący sposób znokautowali Bułgarów, Figo nie ten sam, Baio nie gra, James z reprezentacji Anglii wart grzechu. Dziś Portugalczycy mają uratować honor w meczu z Rosjanami, a Hiszpanie? Mimo wszystko nie jestem pewna, czy chciałabym, żeby pokonali Grecję…
Czy się pomylę, gdy strzelę, że Pan nie bardzo interesuje się piłką nożną?
Przy okazji nachodzi mnie to miłe dojrzałości przekonanie, że wszystko w naszych biografiach bierze się z czegoś i w dalekim stopniu jest nieprzypadkowe. Jako 11-letnia dziewczynka wbrew zakazom rodziców – właśnie miano mnie włożyć w kolejny gips – poszłam grać kolegami w piłkę. Egzekwowałam jedenastkę, aby na kilka następnych lat pożegnać się z chodzeniem, bieganiem. Gwoździowanie, kule, wyciągi i pocieszanie się, że przecież przytrafiło mi się złamanie, które zdarza się raz na kilkaset tysięcy złamań. W rezultacie karnych już nie strzelałam, ale namiętność do futbolu pozostała.