Выбрать главу

W Nowym Jorku pozbyłem się nie tylko kilogramów. Pozbyłem się czegoś, co ciążyło mi o wiele bardziej. Pozbyłem się raz na zawsze skrywanego głęboko kompleksu niższości z tego powodu, że urodziłem się i kształciłem w kraju, któremu z racji systemu politycznego odbierano znaczenie. To była właśnie ta moja „inicjacja”. Zrozumiałem, że nie jestem gorszy tylko dlatego, że jestem z „trzecioligowej” informatycznej Polski. Pisałem lepsze programy komputerowe niż moi koledzy urodzeni i wykształceni w USA (jeśli ma się jeden komputer na jedną uczelnię, a nie na jedno biurko, to trzeba się bardziej starać), moje referaty wygłaszane w trakcie seminariów nie były gorsze niż referaty innych, mimo iż oni nie musieli, przygotowując swoje referaty, wynosić ton gruzu na plecach i mogli spać „regulaminowe” osiem godzin na dobę. Prócz tego, że musiałem oszczędzać na bilecie autobusowym i nie miałem nigdy w życiu karty kredytowej, nie różniłem się od nich. Uczyliśmy się z tych samych podręczników, mieliśmy takie same mózgi, nie rozumieliśmy tych samych rzeczy i zachwycały nas te same pomysły Tam, w Nowym Jorku przekonałem się, że nie jestem z gorszej części świata tylko dlatego, że nie działają tam telefony, a ze względów „bezpieczeństwa państwa” broni się naukowcom dostępu do kserografu.

Poza tym obiecałem sobie wtedy, że przyjdzie taki czas, że z domu stewardesy, u której wynajmowałem pokój, nie będę iść pieszo, tylko przyjadę na ten uniwersytet taksówką. Dzisiaj zamówiłem taksówkę. Pojechałem. Wysiadając, czułem tylko swoją starość i było mi cholernie smutno.

Pozdrawiam,

JLW

PS Mam ostatnio wrażenie, że wszyscy „pochylają się” nad Nowym Jorkiem. Po 11 września stało się to bardzo modne. Szczególnie w mediach, a szczególnie w polskich mediach. Nawet ci, którzy nigdy nie widzieli wież WTC, piszą o nich tak, jakby spędzili dzieciństwo na Manhattanie i chodzili do przedszkola w pobliżu WTC (dla zainteresowanych: najbliższe przedszkole jest daleko od Ground Zero, dopiero w Greenwich Village i czesne w nim jest porównywalne z czesnym w Harvard University). Dlatego dzisiaj nie chcę dokładać się swoimi opowieściami do martyrologii ii września. Chcę tylko Pani powiedzieć, że Nowy Jork to nie jest żadne „zranione miasto, które nie podniosło się do dzisiaj z kolan”, jak wyczytałem ostatnio w polskim bulwarowym dzienniku. Nowy Jork stoi dumnie na obu nogach. Najlepiej widać to na twarzach ludzi, którzy przychodzą w pobliże Ground Zero. Byłem tam dzisiaj wieczorem. Nowy Jork ma wprawdzie bliznę na twarzy, ale takie blizny rzadko są powodem do wstydu. To piękna blizna…

PPS Pytanie #7: Jaki okres w swoim życiu uważa Pani za najważniejszy?

Warszawa, czwartek

Ma Pan rację, najgorsze, co może się nam w życiu przydarzyć, to upokarzające poczucie niższości. Z tego się rodzę same nieszczęścia Jestem gorsza. Nawet nie idzie o kompleksy, które naprawdę mogę nam wiele spraw pokomplikować i sprawić, że lepiej lub gorzej ułożymy sobie życie. Tu idzie o głębokie przeświadczenie, że przez tę naszą gorszość (taki nowy przymiotnik, może być?), psychiczną ułomność i intelektualną podrzędność wielu ważnych spraw i pewnych emocji nigdy nie doświadczymy. Pamiętam spotkanie z młodymi Niemcami z Hamburga. Lata 70. Byłam dla nich niewątpliwą atrakcją zza Odry. Wanda, co nie chciała Niemca. Jak się okazało po latach – do czasu. Spędzałam, zwłaszcza z jednym z nich, wiele czasu, ale mój zachwyt dla jego nieprzeciętnej aryjskiej urody rósł wprost proporcjonalnie do rozczarowania, jakie wzbudzał we mnie nie tyle swoją niewiedzą, co nazwijmy to niedoinformowaniem. Charakterystycznym luzem Świat zewnętrzny, począwszy od polityki, a na showbiznesie skończywszy, był mu potrzebny o tyle, o ile w danej chwili się nad nim pochylał. Nie, nie, z pewnością nie był wychowanym w kapitalistycznym ciepełku kretynem. Chociaż trzeba przyznać, że kapitalizm nie szczędził mu dóbr. Nie miał jednak żadnego dyskomfortu z tego powodu, że nie znał życiorysu Sartre'a i nie wiedział, że Simone de Beauvoir prała mu koszule. Tylko czasami najwyraźniej zaskoczony pytał, skąd o tym wiem i po co mi ta wiedza. Gdy ja z konsekwencją (w uszach brzmiało mi gierkowskie pomożecie) wystawiałam dobre świadectwo socjalistycznej edukacji, wyrzucając z siebie przy każdej okazji z szybkością karabinu maszynowego nazwiska, daty i zjawiska, moi niemieccy koledzy kiwali z uznaniem głowami. Dziś jestem pewna, że ani przez moment nie przychodziło im do głowy, żeby z tego powodu mieć poczucie, że są dziećmi gorszego Boga.

Bardzo mnie to złościło i konsekwentnie budowałam między nimi a mną. na podobieństwo berlińskiego, mur. Ja jestem zza żelaznej kurtyny i wiem a wy, którzy macie wszystko podane na tacy, nie wiecie? Wstyd. Poza tym gdzie tu sprawiedliwość? Czy nie jestem lepsza i czy w związku z tym nie zasługuję na lepsze życie? Paradoksalnie z perspektywy dwudziestu paru lat dziękuję za swoje, spowodowane życiem w siermiężnym kraju, kompleksy. Pozbyłam się ich jak wielu młodych ludzi, którym nie przychodzi dziś do głowy, że mogliby je w tym względzie mieć. Dostojewski, Proust, Kafka przeczytani przed piętnastym rokiem życia. Kino francuskiej nowej fali, włoski neorealizm w jednym paluszku. Żeby tylko ci inni nie pomyśleli, że jeszcze nie zeszliśmy z drzew. Ta potrzeba przynależności do świata lepszych była tak silna, że prawie zapomnieliśmy, że to dla siebie, ale nie dla innych. Ta rywalizacja z czasem przerodziła się w tak ważne dla ducha poczucie własnej wartości. Wiem dla siebie i to mi wystarczy. Pewnie gdybym miała dzieci, to dziś musiałabym je przekonywać, że to, iż ich koledzy z innych krajów nie wiedzą więcej niż one, wcale nie zwalnia ich z wewnętrznego obowiązku intelektualnego doskonalenia się. Pyta Pan o ten najszczęśliwszy okres w moim życiu, to chyba takie młodzieńcze poczucie całkowitego bezpieczeństwa domu rodzinnego. Można w nim było zadać każde pytanie, wiadomo było, dlaczego dziadek całymi latami słucha Wolnej Europy, że o pierwszej po południu ojczym idzie przyjmować pacjentów, a wieczorem mama zapuka do mojego pokoju i zapyta, ile kanapek zjem na kolacje. Tyle czy aż tyle?

Pozdrawiam

…MD

Chicago, piątek nocą

Pani Małgorzato,

nie ma chyba lepszego miejsca (może tylko Nowy Orlean) na świecie, aby dotknąć i poczuć bluesa. Tak do kości…

Klub nazywa się „Blue Chicago” i znajduje się tylko 12 minut pieszo od Magnificent Mile (Wspaniała Mila) w Chicago, kawałka Michigan Avenue, który uznaje się, „za jedno z najwspanialszych centrów handlowych świata”. Na niewielkiej porośniętej drapaczami chmur powierzchni środka amerykańskiego miasta upakowano 460 sklepów, 275 restauracji i 51 hoteli. Amerykanie mieszkający lub odwiedzający Chicago uważają, że jest to „piękne i wspaniałe” (stąd ang. Magnificent). Wielu z odwiedzających przybywa do Chicago właśnie dla tej Wspaniałej Mili i nie zauważa, że warto na przykład zrobić przerwę w zakupach lub jedzeniu i przenieść się na pobliską promenadę wijącą się wzdłuż malowniczego brzegu jeziora Michigan. Gdybym miał wpływ na nazywanie ulic w Chicago, to nazwę „Wspaniałe Mile” (jest ich więcej niż jedna) zarezerwowałbym właśnie dla tej promenady.

Osobiście nie daję się oczarowywać centrom handlowym w żadnym miejscu na kuli ziemskiej, obojętnie na jakiej szerokości i długości geograficznej się znajdują, i mam dosyć, gdy muszę spędzić więcej niż godzinę na przykład w Galerii Mokotów w Warszawie. Moje córki nie potrafią tego zrozumieć, a ja nie mam, po raz kolejny, ochoty im tego tłumaczyć. Może, gdy zaczną same płacić za swoje zakupy, będzie to dla nich jasne. Gdyby miłość ojców do córek mierzyć czasem spędzonym w centrach handlowych w różnych miejscach świata, to miałbym szansę na bardzo dobry wynik. Ale wcale nie byłbym z tej nagrody dumny. Ważniejszy, o wiele ważniejszy, byłby czas spędzony na czytaniu im bajek, gdy były małe lub opowiadaniu im o gwiazdach lub o tym, co jest najważniejsze w życiu, teraz gdy są już większe. Mało im czytałem i mało im opowiadałem, i teraz mam wyrzuty sumienia, i chcę nadrobić – choćby i w centrach handlowych – ten stracony czas…