Ale miało być o bluesie w Chicago. Klub jest wyjątkowy (536 N. Clark Street; tel. (312) 661-0100, dla zainteresowanych, którzy zbierają takie informacje i chcieliby się tam wybrać). Ponoć po wielkim pożarze w 1871 roku, który zrównał z ziemią ogromną część miasta, Blue Chicago na Clark Street był pierwszym miejscem w mieście, w którym grano „na żywo” najpierw jazz i swing, a potem bluesa. Po pewnym czasie jazz wywędrował z Blue Chicago gdzie indziej i został tylko blues.
W Chicago muzyka jest wszechobecna. Oblicze miasta tworzyli nie gangsterzy (Al Capone, Hymie Weiss, Big Jim Colosino), ale architekci (William Le Baron Jenney właśnie w Chicago w 1885 roku jako pierwszy zastosował nowy typ konstrukcji – stalowy szkielet budynku – i rozpoczął nową epokę w architekturze: epokę drapaczy chmur) i… muzycy. Tacy jak na przykład Benny Goodman i Louis Armstrong.
Wczorajszego wieczoru przed Blue Chicago stała długa kolejka. Większość stojących stanowili Europejczycy. Wejście do małego ciemnego pomieszczenia zagradzał gruby Murzyn w kwiecistej hawajskiej koszuli. Na jego wypukłym brzuchu leżał złocisty krzyż Przypięty do grubego łańcucha przewieszonego wokół szyi. W dłoni ściskał plik banknotów. Odebrał ode mnie pięciodolarowy banknot, dołożył do pliku i pokwitował zapłatę, wciągając swój ogromny napęczniały brzuch. Powstała przerwa między ściana korytarza i jego brzuchem. Poprzez wahadłowe drzwi mogłem wejść do środka. Usłyszałem za sobą:
– God bless you (Niech cię Bóg bogłosławi)…
Usiadłem przy barze na przeciwko małej sceny. Trzech czarnych muzyków w nieskazitelnie białych garniturach i czarnych koszulach z żabotami stroiło instrumenty. Po kilku minutach na scenę weszła młoda, biała, bardzo wysoka dziewczyna. Była ubrana w obcisłe dżinsy i różowy podkoszulek. Była boso. Postawiła trzy szklanki z wodą na małym stoliku obok mikrofonu. Uśmiechnęła się i powiedziała, że nazywa się Joscelyn Eve Stoker, ma 17 lat, przyjechała tutaj z Devon w Anglii i zrobi „jeśli państwo pozwolą, trochę hałasu”. Zaczęła śpiewać bluesa. Dawno nie słyszałem tak pięknego „hałasu”. Gdyby nie fakt, że stała kilka metrów ode mnie, nigdy nie uwierzyłbym, że jest biała i że jest tak młoda. Śpiewała o tym, o czym zawsze opowiada blues: o smutku, utraconej miłości, złości, nienawiści, płaczu, tęsknocie i nadziei. Opowiadała o tym, jak gdyby to wszystko sama przeżyła i jedynie to wydawało mi się fałszem. Nie można mieć tyle smutku w sobie, będąc tak młodym. Aretha Franklin nie zaśpiewałaby bardziej czarnego, nostalgicznego bluesa niż zaśpiewała ta nastolatka. Tylko czasami, gdy zamykałem oczy, przypominała mi swoim głosem Janis Joplin. Ale tylko czasami. 17-letnia Joscelyn Eve Stoker, która robiła tego wieczoru „hałas” w Blue Chicago, jest bardziej znana pod swoim pseudonimem: Joss Stone. Sprzedała ponad 5 milionów swoich płyt…
Nie ma chyba lepszego miejsca na świecie (powtórzę: może tylko wyjątkiem Nowego Orleanu), aby zapomnieć się, dotknąć i poczuć bluesa. Jeśli znajdzie się Pani w najbliższym czasie w Chicago, to proszę pójść do Blue Chicago na 536 N. Clark Street.
Koniecznie…
Serdecznie,
JLW
PS Siedem pytań głównych to jak siedem głównych grzechów lub siedem sakramentów (myśli Pani, że między liczbą grzechów i tą sarną liczbą sakramentów jest jakiś tajemniczy związek?) i to w zupełności wystarczy. Nie mam na razie żadnych innych pytań w związku z naszą ławką w parku w Busku…
Warszawa, sobota
Byłam wczoraj w kinie na Rayu. Zazwyczaj się jeżę, gdy oglądam zekranizowane biografie, bo najczęściej zbyt wiele w nich życzeniowego pokazywania głównego bohatera, a zdecydowanie mniej pozaekranowej prawdy. Przyznam, że życiorys Raya Charlesa powala na kolana. Nie wiem, czy Pan go dokładnie zna? Ja o wielu szczegółach dowiedziałam się po raz pierwszy. Skłaniają do pokory. Uwiarygodniają przekonanie, że jeśli jest się sobą od początku do końca, to największa przegrana, nałogi i słabości nie przynoszą porażki. Oczywiście, można by się tu spierać, co jest porażką, a co nie.
To wręcz niewiarygodne, że w życiu jednego człowieka prawie wszystko było nie tak, jak być powinno. Segregacja rasowa, a więc nie ten kolor skóry, bieda, kalectwo i wieloletnie uzależnienie od heroiny. Do tego wszystkiego Pan Bóg dał mu, jak na ironię losu, talent geniusza. Czarna perła zrodzona z łez wylanych przez ślepnącego chłopca i jego matkę. Na marginesie, matka Raya swoją mądrością życiową mogłaby zostawić w tyle niejedną absolwentkę szacownego uniwersytetu. Nie pomoże znaleźć drogi do drzwi ślepnącemu synowi, bo wie, że ten, aby przeżyć, musi ją znaleźć sam. Kalectwo nie usprawiedliwia lęku przed życiem. Trzeba zdobyć się na siłę i nie traktować kalectwa jak ucieczki od rzeczywistości.
Siła charakteru Raya Charlesa była tak wielka, że czasami wydaje się wręcz skrojona na potrzeby filmowej historii. Nie ma rzeczy niemożliwych, nie ma sytuacji, które nie mogą być gorsze od tych – wydawałoby się – już najgorszych. Jest tylko człowiek, który z tym, co dostał od Boga i innych, może zrobić nic albo prawie wszystko.
Wygrana walka z heroiną z punktu widzenia medycyny i specjalistów od uzależnień skazana była na niepowodzenie – na 100 osób wychodzi z niej zaledwie kilka. Za hajem można niespodziewanie zatęsknić i znowu wziąć, nawet po dziesięciu latach. Ray Charles przez następne 40 lat nie sięgnął po nią ani razu. Jest w tym filmie scena, która na pewno by się Panu spodobała. Ciekawe, czy uznałby Pan, że ma walor statystyczno-metodyczny?
Ray Charles miał swój, doskonalony latami, sposób poznawania atrakcyjnej kobiety po przegubach jej dłoni. Brał je w swoje ręce i delikatnie przesuwał po nich palcami. Podobno nigdy się nie pomylił. Mimo że o gustach się nie dyskutuje.
Dzisiaj wybrałam się na „Aviatora” – nominowaną do Oskara w ii kategoriach biografii Teda Hughesa. Niby wszystko w tym filmie w porządku, a jednak jakoś strasznie to płaskie. Świetny Leonardo Di Caprio, a mimo to nie wychodzi się z kina poruszonym. Przez trzy godziny oglądamy wielkiego wizjonera opętanego marzeniami, jakie chodzą po głowie tylko wybranym. Ale w głowie pozostaje jedynie historia pomylonego milionera, któremu przydarzyło się być genialnie uzdolnionym. Tylko. Zastanawiałam się, dlaczego tak się stało? Może dlatego, że reżyser chciał być równie ważny jak bohater filmu? Jest w „Aviatorze” taka scena, W której udręczony swoją manią prześladowczą Hughes najpierw zgodnie z rytuałem pije mleko z butelki, a potem robi do niej siusiu. Scorsese to nie wystarcza, potrzebna jest mu forma i dlatego za chwilę widzimy cały szpaler butelek wypełnionych moczem. Chyba dobrze się stało, że to nie on robił film o Rayu Charlesie.
Film, w którym najważniejszy jest bohater. W przenośni i dosłownie. I to pewnie dlatego z „Aviatora” nie dowiedzieliśmy się niczego o matce Hughesa – zaborczej, patologicznie pochylającej się nad własnym synem. Związanej z nim czymś w rodzaju emocjonalnego kazirodztwa. O jego nieudanych małżeństwach też się nie dowiedzieliśmy. O tym, że już w wieku dziesięciu lat miał na swoim koncie pierwsze wynalazki, że umierał w wieku siedemdziesięciu paru lat w całkowitym odosobnieniu. To takie niehollywoodzkie.