Niedawno siedziałam wieczorem w jednym z żoliborskich kościołów, bo nie mogłam w tym momencie siedzieć nigdzie indziej Coś gnało mnie przed ołtarz, przy którym tyle razy stał ksiądz Popiełuszko. Metafizycznie akurat tego dnia czułam obecność serdecznej mi osoby, nieżyjącego już Edwarda Wende. Czy to dowód na to, że wierzy się w Boga? Ludzie wchodzili i wychodzili, a cisza była taka, że odnosiło się wrażenie, że od kościelnych ścian odbijają się ich myśli. Każdy z nas posiadał wówczas w sobie ten gen Boga, który sprawia, że religijność staje się albo może stać się narzędna. Nade wszystko. „Pewnego dnia trzeba się rozliczyć ze wszystkiego, ale to ze wszystkiego. Rzecz nieuchronna. I jakkolwiek to odkładasz: to, w czym się myliłeś, co jesteś dłużny, przed czym stchórzyłeś, w czym jest twoja wina, z tego wszystkiego rozliczysz się pewnego dnia. Dlatego bezustannie wzmacniaj swoją duszę: bo nie jesteś bez grzechu. A kiedy poprowadzą cię na stos, powtarzaj w duchu: jestem niewinny, ale jestem też winny. I rozlicz się dobrowolnie, wprzód nim tego zażądają: czyń roztropnie, a ludzie cię będą bardziej szanować, jeżeli to uczynisz” – tak też można, ale za to z jaką siłą, słowami Sandora Marai odpowiedzieć na pytanie: „Pani Małgorzato, czy Pani wierzy w Boga?”.
Pozdrawiam,
M.
Frankfurt nad Menem, czwartek po południu
Małgorzato,
myśli Pani sobie czasami, że ma tylko jedno życie? I czy, gdyby przyszło teraz umrzeć, zadałaby Pani sobie pytania typu:
– Czy śmiałam się wystarczająco często?
– Czy wystarczająco często płakałam?
– Czy wystarczająco często tańczyłam, pracowałam, odpoczywałam?
– Czy przeczytałam wystarczająco dużo książek?
– Czy wypiłam wystarczająco dużo słonej wody, kąpiąc się w morzu?
– Czy wystarczająco dużo błękitu nieba było w moich oczach?
– Czy wystarczająco często bosymi stopami spacerowałam po rosie na łące?
– Czy wystarczająco kochałam i czy byłam wystarczająco kochana?
– Czy wystarczająco…
Myśli Pani czasami o końcu swojego życia i zadaje sobie wtedy takie lub podobne pytania? Ja zupełnie nieoczekiwanie wczoraj zostałem sprowokowany, aby je sobie zadać…
Moja niemiecka koleżanka Sandra skończyła wczoraj 35 lat. Przygotowała kilka misek sałatki kartoflanej, zamówiła w firmie cateringowej kilka kartonów fantazyjnie kolorowych kanapek, przywiozła osiem skrzynek schłodzonego szampana i podwiesiła pod sufitem w sali seminaryjnej naszej firmy kilka kolorowych balonów. Rano „rozpuściła” firmowym Intranetem e-mail z zaproszeniem i o 16.00 czekała na swoich urodzinowych gości (w mojej firmie wolno organizować „prywatne spotkania” dopiero po 16.00). Przyszli wszyscy. Niektórzy na pięć minut, niektórzy na pięć kieliszków, niektórzy tylko, aby się najeść. Ci, co lubią Sandrę, zostali prawie do końca. Ja ją bardzo lubię. Zostałem do samego końca. Gdy wszyscy już wrócili do swoich biur lub do swoich domów, zostaliśmy sami, tylko we dwoje i rozmawialiśmy, jedząc kanapki z kawiorem, popijając je szampanem. Wtedy właśnie, podczas tej rozmowy, Sandra zadawała sobie na głos w mojej obecności takie pytania. To pewnie przez te urodziny Czy liczba 35 jest jakoś wyjątkowa dla kobiet według ciebie? Czy po prostu każda liczba lat ponad 30 jest dla kobiety powodem do smutku lub do filozoficznych refleksji o przemijaniu? Jak sądzisz?
Typowa Niemka nie zadawałaby, nawet sobie, takich pytań w obecności kolegi z pracy. W Niemczech, Niemki i Niemcy z kolegami z pracy nie rozmawiają zazwyczaj o swoich przekonaniach, o religii. którą wyznają (i na którą odprowadzają podatki), o partii, na którą głosowali w ostatnich wyborach, o stosunku do homoseksualizmu lub o podejściu do aborcji. Tym bardziej nie zadaje się pytania typu „czy wystarczająco kocham i czy jestem wystarczająco kochana?”. Sandra nie jest jednak typową Niemką. Jest bardzo ładna, ma doktorat z marketingu i tatuaż na plecach. Latem, gdy jest gorąco, chodzi boso po korytarzach biura i do zwiewnych kwiecistych spódnic nosi skąpe T-shirty odsłaniające piersi i ten tatuaż. Lubię na nią patrzeć. Przyznaję, że bardziej kiedy stoi do mnie przodem, chociaż ten tatuaż jest również bardzo interesujący, szczególnie, gdy jej plecy są opalone. Poza tym Sandra ma artystyczne usposobienie i w wolnych chwilach maluje abstrakcyjne obrazy, które nasza firma zgodziła się zawieszać na ścianach korytarzy. Kiedyś wyznała mi w tajemnicy że chciałaby napisać książkę, że ją nawet „nosi w sobie”, tylko nie ma jeszcze odwagi „wypuścić jej z siebie w świat”.
Myślę, że od pewnej liczby przeżytych lat każde tzw. okrągłe urodziny zatrzymują człowieka. Niektóre zatrzymują na dłużej. Gdy ja skończyłem 30 lat (w Polsce), to przez dwa tygodnie trwałem w stanie, który można porównać do depresji. Wydawało mi się, że mam już za sobą więcej niż jedną trzecią życia, a nie osiągnąłem nawet jednej trzysetnej z tego, co chciałem osiągnąć. Miałem poczucie klęski. Co ciekawe, dziesięć lat później, w dniu moich 40. urodzin (w Niemczech), nic takiego nie odczuwałem. Także miałem wrażenie, że ciągle jestem dużo poniżej jednej trzysetnej w realizacji swoich planów, ale nie wywoływało to we mnie żadnego długotrwałego smutku lub melancholii.
Dopiero gdy skończyłem 44 lata, zupełnie bez racjonalnie uzasadnionego powodu dopadło mnie paraliżujące przeczucie zbliżającej się śmierci. To przeczucie jest chyba najbardziej trafnym opisem tzw. kryzysu wieku średniego u mężczyzny Ciągle jeszcze biegniemy w wyścigu szczurów, ale uświadamiamy sobie nagle, że medale już zostały rozdane, a my nie mamy szans na stanięcie na podium. Biegniemy coraz bardziej zdyszani, ale i tak o wiele wolniej niż nasze pragnienia. Pamiętam, że nie chciałem się z tym pogodzić. W pewnym sensie z tego niepogodzenia zacząłem pisać „Samotność…”
Sandrę 35. urodziny także zatrzymały. Zastanawiała się w tym dniu między innymi nad tym, czy chce lub czy ma jeszcze w ogóle czas cokolwiek zmienić w swoim życiu. Jeżeli zadaję sobie takie pytania, jak Sandra wczoraj, to znaczy, że nie jestem pewny czy życie, które prowadzę, jest najlepszym z możliwych. Tak to wczoraj odebrałem, rozmawiając z Sandrą przy szampanie i kanapkach z kawiorem. Najdłużej dywagowaliśmy nad pytaniem o miłość:
Czy wystarczająco kocham i czy wystarczająco jestem kochana/-ny?
Sandra twierdzi, że kocha swojego męża, ale pomimo to ma wątpliwości i obraca je w pytania. Czy ten mężczyzna to naprawdę moja największa miłość? Czy nie przegapiam innej, większej miłości będąc z nim? Czy gdy traci się podziw dla kogoś po dziesięciu latach bycia z nim, oznacza to, że traci się także kawałek miłości do niego? Czy miłość ma w ogóle kawałki? Czy gdy akceptuje się powoli jego wady, których nie zauważało się wcześniej, to znaczy, że jest to dowód miłości (akceptuję go takim, jaki jest, w całości), czy tylko kompromis i dowód pogodzenia się z losem w imię przywiązania, szacunku i złożonych obietnic? Czy to nie jest po prostu wygoda i przyzwyczajanie? Albo zwyczajny lęk przed zmianami? Czy życia jak biurka nie powinno się czasami uprzątnąć i poustawiać wszystkiego zupełnie inaczej? Czy może życie powinno przeżywać się odcinkami i na każdym odcinku „największa miłość” oznaczałaby kogoś innego? A może mężczyźni właśnie tak żyją, wymieniając odcinkami swoje kobiety na młodsze? Co to jest w ogóle „wielka miłość”? Czy to ten, którego, kochasz, czy ten, którego chciałabyś kochać? Czy warto w ogóle zadawać sobie takie pytanie, gdy ma się zmarszczki, 35 lat i coraz mniejsze szanse na jakąkolwiek inną miłość, nie mówiąc o tej „wielkiej”?!