Выбрать главу

Dzisiaj rano spotkałem Sandrę na korytarzu. Przypatrywałem się jej jakoś inaczej. Ma urocze mimiczne zmarszczki wokół oczu. To przez ten uśmiech, który rzadko znika z jej twarzy. Dzisiaj także była uśmiechnięta i radosna. Jak zawsze.

To musiały być tylko te jej urodziny…

Pozdrawiam serdecznie,

Janusz L.

Warszawa, piątek

Panie Januszu,

na te wszystkie pytania, które zadał mi Pan poprzedniego dnia, odpowiadam krótko, że chyba jak każdy z nas prawie wszystkiego w życiu spróbowałam za mało. Na tym polega żal za mijającym czasem. Tylko niektórym, leciwym, szczęśliwcom udaje się wypowiedzieć słowa: niczego nie żałuję, wiele rzeczy dostałem pod dostatkiem i to w pierwszym gatunku. Z drugiej strony tak często, jak często będę zadawała sobie pytania, czy to już wystarczająco, tak długo będzie we mnie jeszcze ochota na życie. Na to, żeby śmiać się szczerze i głośno i nic to, że czasami bez sensu. Pani Sandra, o której Pan wspomina, została właśnie poddana zdefiniowanej przez feministki regule, według której każda kobieta po przekroczeniu 30. roku życia po raz pierwszy zadaje sobie pytanie: „Kim jestem?”. Ta, w jakimś sensie umowna, data nie ma być wcale przyczynkiem do filozoficznych rozmyślań nad życiem, ale szansą na jego uporządkowanie (że też zawsze gdzie sprzątanie, tam i kobieta) lub wręcz na radykalną jego zmianę. Jest to o tyle proste, że kobieta ma wówczas same atuty w ręku: jest młoda, wie już, na czym polega życie w związku, a jeśli nie popełniła grzechu zaniechania, jest także niezależna. Może o sobie samej stanowić. Bo, jak napisał mój ulubiony Ernst Jünger, „życie jest tylko skrajem życia, jest tylko polem bitwy, na którym walczy się o życie. Jest fortem zewnętrznym, utworzonym naprędce według wymiarów cytadeli, do której wycofujemy się w śmierć. Zaś cel życia oznacza zdobycie pojęcia o tym, czym jest życie. To wprawdzie w niczym nie zmienia absolutu, jak sądzą księża, ale pomaga przy przejściu. Stawki, o które gramy naszymi żetonami, są przerażająco wysokie. Podobni jesteśmy do dzieci, które grają o ziarnka fasoli i nie wiedzą, że w każdym z tych ziarenek zawarte są możliwości majowych i kwietniowych cudów”. Czyż można sobie wyobrazić piękniejszą zachętę do pokochania i zaakceptowania samego siebie i to w wybranym przez siebie życiu?

À propos opisywania i spostrzegania przez Pana kobiet, to właśnie złapałam się na tym, że jest Pan jedynym znanym mi, nie moim mężczyzną, który dostrzegając fizyczność, seksualność i erotyzm kobiet, nigdy nie robi tego w seksistowski sposób. Nawet gdy pisze Pan o tym, że lubi patrzeć na atrakcyjne piersi, w tym wypadku Sandry, to tym samym nie odbiera Pan nic z powagi jej doktoratu z marketingu. Po prostu opisuje Pan ją taką, jaka jest. Ma ładne ciało i piękny umysł. I jeszcze jedno wydaje mi się istotne, że pytanie o temperaturę uczuć to jedno z najbardziej podstępnych i niebezpiecznych tropów w naszych relacjach z mężczyznami. To zwłaszcza pułapka dla tych kobiet, które nie są przygotowane na to, że chociaż i one w tej kwestii mają coś do powiedzenia, to z wieczną temperaturą wrzenia uczuć powinny dać sobie spokój. Letnia nigdy nie będzie im odpowiadała, a gdyby wcześniej posłuchały naprawdę dojrzałych ludzi, to dowiedziałyby się, że miłości nic tak dobrze nie robi jak spokój i przekonanie, że to, co gorące, nawet jeśli świeże, to z czasem i tak się ochłodzi. Kiedy byłam młodą dziewczyną, mój ojczym lubił mawiać: „moja córka kocha mocno, ale krótko”. Jestem konsekwentna i dziś także nie zadaję sobie pytań, czy coś jest na całe życie, i może dzięki temu nie dopada mnie lęk przed samotnym życiem. Pewnie i dlatego, że przekroczyłam rozpatrywaną przez nas dziś trzydziestkępiątkę i zakumplowałam się z życiem na partnerskich warunkach. Będę niezależna, to ono pomoże mi w miłości. A wtedy można kochać tak długo, jak się tylko chce, kogo się chce i całkowicie bezinteresownie, bo z własnego wyboru. A poza tym miłość to (dla mnie) bezustanna walka i niezgoda na ciszę. Trudne, ale nie niemożliwe.

Pozdrawiam,

M.

Frankfurt nad Menem, sobota wieczorem

Jest jak dotąd jedynym na świecie entomologiem (badaczem owadów), o którym śpiewa się pieśni (skomponowane przez gwiazdę Broadwayu Cole'a Portera). Niektórzy uważają go za „wyzwoliciela”, niektórzy za „genialnego, odważnego pioniera”, jeszcze inni za „odrażającego zboczeńca”, który za pomocą „śmietnikowej nauki uprawomocnił degenerację ludzi”. Pomimo to, a może dzięki temu, Alfred Charles Kinsey pozostaje do dzisiaj jedną z najbardziej wpływowych osobowości w kulturalnej historii Stanów Zjednoczonych i najbardziej znanym i kontrowersyjnym seksuologiem w historii ludzkości. To dzięki jego badaniom balansującym na granicy obłędu i prób złamania największych tabu, a także dzięki jego odwadze świat dowiedział się, że prawie wszyscy mężczyźni się onanizują, kobiety osiągają swój szczyt seksualnej aktywności około 35. roku życia, a homoseksualizm wcale nie jest marginalną anomalią z grupy „jeden na milion”. Gdy publikował wyniki swoich badań (1948 rok pierwszy raport, 1953 rok drugi raport) stał się celem zajadłych i skrajnie brutalnych ataków Kościoła, polityków, prawników, mediów, pedagogów, a nawet kolegów naukowców. Został wyklęty, ekskomunikowany, obrzucony błotem, wpisany na najczarniejsze listy anarchistów, komunistów i służalców szatana. W purytańskiej amerykańskiej prasie pojawiły się nawet głosy, aby odebrać mu obywatelstwo Stanów Zjednoczonych i skazać na wieczną banicję. Dzisiaj o Kinseyu się śpiewa, pisze książki, a ostatnio robi się o nim film.

Kilka dni temu podczas ostatniego pobytu w Nowym Jorku i Chicago nie mogłem uniknąć (zresztą nie chciałem, bowiem Kinsey interesuje mnie od dawna: wplotłem nawet wątek raportu Kinseya w swoją książkę „Samotność w Sieci”) odgrzanej dyskusji o najnowszym filmie pt „Kinsey”, który wszedł na ekrany amerykańskich kin. Reżyser i scenarzysta w jednej osobie, Robert Condon (nazwisko zupełnie przypadkowe w tym kontekście), zbadał wszystkie możliwe (było ich kilka) biografie Kinseya, zaangażował gwiazdy amerykańskiego kina (Liam Neeson w roli tytułowej) i w dwugodzinnym obrazie opowiedział historię życia i pracy badacza owadów, któremu szef, rektor Indiana University, pewnego dnia w 1938 roku zlecił (inspirowany projektem finansowanym przez Fundację Rockefellera) zajęcie się naukową analizą zachowań seksualnych społeczeństwa amerykańskiego.

Dzisiaj, na początku XXI wieku, ponad 50 lat po ostatnim raporcie Kinseya („O życiu seksualnym kobiet”, 1953 rok) nawet film o nim budzi gorące kontrowersje i chóralne głosy protestów. Członkowie dwóch skrajnych konserwatywnych organizacji społecznych w Stanach Zjednoczonych – „Catholic Outreach” i „Focus on Family” – wystąpili w masowych pozwach do sądów o niedopuszczenie filmu do dystrybucji i atakują reżysera między innymi za „rozpowszechnianie pornografii i publiczne zachęcanie do homoseksualizmu”.

Co takiego zbadał i opublikował Kinsey że nawet długo po dzieciach kwiatach, Woodstock i rewolucji seksualnej końca lat 60., po uciszonej fali pornografii, w czasach głośnej i cichej akceptacji dla małżeństw homoseksualnych w niektórych krajach europejskich, po rewolucji spowodowanej pigułką antykoncepcyjną (wprowadzoną do aptek w 1960 roku) i po histerii z AIDS lat 90. XX wieku, wciąż istnieją ludzie, którzy wychodzą na ulicę, stają z transparentami w centralnych punktach amerykańskich miast, rozdają propagandowe ulotki nazywające Kinseya szatanem i nawołuj do bojkotu filmu?

Nic wielkiego i rewolucyjnego Kinsey wraz ze współpracownikami przeprowadził wywiady z ponad 12 tysiącami kobiet i mężczyzn (różne grupy wiekowe, rasy poziomy wykształcenia, zawody, wyznawane religie etc), zadając im od 300 do 500 pytań. Następnie dokładnie przeanalizował odpowiedzi na pytania w ankiecie, uporządkował i zestawił je procentowo, a później skomentował. Nic więcej. Zajęło mu to ponad 17 lat życia przepełnionego ciężką i mozolną pracą (nie było wtedy nie tylko powszechnie dostępnych komputerów, ale nawet nie było jeszcze zwykłych kalkulatorów).