Obok mnie przy stole siedziała urocza kobieta w moim wieku, której nazwiska nie zdążyłem zapamiętać. Rozmawialiśmy, w pewnym momencie zapytała: „Pani Januszu, zejdzie pan ze mną zapalić papierosa?”. Zeszliśmy do sali w piwnicy. Truliśmy się papierosami obok Dańca i jego młodej żony. W pewnym momencie zapytałem, czym zajmuje się, gdy nie bywa na takich przyjęciach. Odpowiedziała, że pracuje w „branży kosmetycznej”. Zawsze, gdy jestem w Polsce, kupuję polskie kosmetyki, zabierając je do Frankfurtu. Dla siebie, dla mojej rodziny, dla przyjaciół i znajomych. Zapytałem, czy może wie, dlaczego tak trudno kupić je w sklepach na Zachodzie, na przykład w Niemczech. Moim zdaniem, dodałem, niczym nie ustępują tym zachodnim. Dowiedziałem się, że ustępują. Głównie nakładami na promocję i „agresywną reklamę”. Poza tym niczym. Zapytałem, skąd to wie. Odpowiedziała: „Muszę wiedzieć, panie Januszu. Nazywam się Irena Eris”.
Faktycznie. Eris Irena z „branży kosmetycznej” musi to wiedzieć…
Serdecznie Cię pozdrawiam,
Janusz Leon
Warszawa, sobota
Januszu,
tylko dlatego nauczyłam się niemieckiego, poza odpuszczeniem sobie – przynajmniej na początku – skomplikowanych form gramatycznych, że miałam szczęście trafiać na Niemców, którzy utwierdzali mnie w przeświadczeniu, że popełniane przeze mnie błędy to taki mój charme. Wybaczono mi nawet wówczas, gdy swojej przyszłej teściowej powiedziałam, że jest straszna, a miałam zupełnie inny przymiotnik na myśli. Mimo to zapamiętale zgłębiałam tajniki obcej mowy, żeby jak najszybciej zrozumieć, co i o czym czyta mój mężczyzna, co go interesuje i jakimi słowami opisuje świat, w którym mamy razem zamieszkać. To ważne, bardzo ważne, bo kiedy mijają uniesienia i szały, to to, co nie tylko łączy, ale i zaczyna dzielić ludzi, to słowa, którymi się posługują. Psychologiczny banał, który jednak w codziennym życiu zdaje się mieć potworną siłę rażenia. Jedno słówko, a z nim tysiące jego interpretacji. Może dlatego tak spodobała mi się kiedyś zasada starszego kolegi po fachu, według której dzielił on mężczyzn na tych, którzy lubią „to” robić i na tych, którzy po „tym” chcą jeszcze pogadać. Miło, że tak dobrze czułeś się na naszej uroczystości. Miło przyglądać się ludziom, którzy mimo zawirowań szanują się na tyle, żeby spotykać się ze sobą przez całe życie. Chociaż nie jest to wcale takie proste.
Nigdy nie należałam do „warszawskiego towarzystwa”, które chociaż za sobą nie przepada, to konsekwentnie się adoruj Widzę, spotykam, czasami obserwuję i tyle. Słynne pary również. Gdy jednak potem czytam peany na cześć miłości i szczęścia, jakie się im przytrafiło, to… mimowolnie dzielę w pamięci majątek kochających się nad życie współmałżonków i nie mogę zrozumieć jak to możliwe, że po jego podziale notorycznie zdradzana, nieszanowana żona mogła sobie całkiem nieźle żyć, a mimo wszystko decyduje się na publiczną maskaradę. Czyżby wychodziła z założenia, że trochę środowiskowego wstydu to przecież nic takiego, a i tak cała Polska wierzy w łączące ją z mężem uczucie. Wierzy i zazdrości. To bardzo ważne. Znaleźć się w centrum zachwytu i zawiści. Nic to, że publika wierzy w to, czego nie ma i zazdrości, tego, co jest ułudą. Najbardziej przykra dla pomiatanych nałożnic, które zniosą wszystko w imię miłości do torebek Prady i pragnienia posiadania męskiego ramienia na prestiżowym przyjęciu, jest pokoleniowa zmiana żon. W ich oczach czai się strach. Pałeczkę przejmują dużo młodsze, jędrniejsze i bywa, że coraz bardziej wymagające panie. Bardziej im do twarzy w markowych ciuchach, a i męskie ramię wyraźnie zyskuje na atrakcyjności, gdy zawisa na nim szczupła rączka młodziutkiej kandydatki na nową oblubienicę. Na nic zdaje się hasło, że to przecież tak pięknie dojrzewać i starzeć się z godnością. W ruch idą igły, skalpele i nożyczki krawcowej, która tam skraca, a gdzie indziej… nie, nie wydłuża, ale skraca jeszcze bardziej. Nie mam nic przeciwko temu, żeby każdy robił ze sobą, co mu się podoba, ale widok podobnie zoperowanych, ponaciąganych, wystraszonych i czujnie rozglądających się prawie już byłych żon robi przykre wrażenie. A gdzie poczucie własnej wartości, gdzie miłe sercu wspomnienia, że przecież męskie ramię wyciągało się kiedyś i w ich kierunku, gdzie wreszcie szacunek do czasu, którego nie da się zatrzymać? O mężach starzejących się żon nie będę wzmiankowała, bo po pierwsze, natura sama sobie wyregulowała rytm podupadania ich stanu ducha, ciała i konta, a poza tym i tak nic nie nadwyręży ich przeświadczenia, że nigdy się nie zestarzeją. A i nie raz jeszcze zamarzy się im powrót w stare domowe pielesze, gdzie wystarczały rzucone od niechcenia słowa, a zamiast wykazywać się w sypialni, można było wylegiwać się na kanapie. Pochrapać też było można.
Pozdrawiam,
M.
Frankfurt nad Menem, niedziela nocą
Małgorzato,
istnieją ludzie, którzy odstrzeliwują sobie mózgi, gdy uznają, że zapisy wiedzy tam zgromadzonej nie pozwalają im dalej z sensem żyć. Gdy używają do tego Magnum kaliber 44, to czerwonawe od krwi strzępy rozerwanych ma małe kawałki mózgów można znaleźć w promieniu dziesięciu metrów. Gdy na miejsce wystrzału wybierają żwirową alejkę w pobliżu kontenera na biologiczne odpadki, to mogą być pewni, że duża część ich mózgów wyląduje i zmiesza się z biologiczną breją w znajdującym się o kilka kroków śmietniku. Czy taką pewność chciał mieć Hunter Thompson, który ostatniej niedzieli popełnił samobójstwo na terenie swojej górskiej posiadłości niedaleko Aspen w Colorado?
Jest to wysoce prawdopodobne. Taką spektakularną śmiercią Thompson załatwił minimum dwie sprawy na raz. Po pierwsze, jednoznacznie pokazał światu, co sądzi o wiedzy, jaką o nim zgromadził (a jako dziennikarz kilku znanych i renomowanych amerykańskich dzienników i tygodników – między innymi „Time'a” i „National Observera” – żył z gromadzenia wiedzy). Po drugie, wiedział, że pozostawia, strzelając sobie w głowę z Magnum, doskonały materiał dla dziennikarzy, którzy z pewnością opiszą jego samobójstwo.
Temat samobójstwa jest chyba – proszę, wybacz mi teraz zimny reporterski język w obliczu śmierci człowieka, ale wiem, że duszy. Thompsona to nie przeszkadza -jednym z „najwdzięczniejszych” dla dziennikarza. Sam Thompson za życia bardzo chętnie opisywał samobójstwa innych. I przez pewien czas robił to zupełnie inaczej niż reszta dziennikarzy. Jego sposób pisania przeszedł do historii pod nazwą „gonzo” (Thompson miał zresztą przydomek „Gonzo” i nawet nekrologach, które ukazały się po jego śmierci w USA, nazywa się go Hunter „Gonzo” Thompson). Pisząc o wydarzeniach z otaczającego świata, celowo rozmywał granicę pomiędzy piszącym a tematem, pomiędzy faktami i fabułą. Taki sposób dziennikarstwa – o czym pewnie, jako wytrawna redaktor wiesz lepiej niż ja – nazywano dziennikarstwem „gonzo”. Thompson jako pierwszy skutecznie i przekonująco dla czytelników połączył reportaż z nowelistyką. Uważał, że koktajl z samych faktów (których nigdy nie przeinaczał!) jest bez zapachu i mdły w smaku. Trzeba do niego wycisnąć sok z nastroju, dodać likier z pozornie nieistotnego opisu miejsca zdarzenia, a koktajl dopiero wtedy będzie smakował. Kto jak kto, ale Thompson znał się na drinkach. Rzadko rozstawał się ze szklanką swojej ulubionej whisky Chivas-Regal. Na wieść o jego samobójstwie jego ulubiony bar Woody Creek Tavern w Aspen, gdzie Thompson wypił morze whisky, na jeden dzień zamknął swoje drzwi i ogłosił żałobę.
Czy nie uważasz, że pisząc tę książkę, w pewnym sensie uprawiamy dziennikarstwo „gonzo”? Mogłem przecież napisać, że Thompson się zastrzelił tego i tego dnia, tam i tam. A ja przecież tak nie zrobiłem. Dodałem cały fragment o biologicznym śmietniku? Czy to jest już „gonzo”?