Ale polityka na Seszelach to temat zupełnie marginalny. Przynajmniej dla turystów. Przyjeżdża się tutaj, aby uciec od polityki (jakiejkolwiek tej z gazet, tej rodzinnej, tej w firmie), od pośpiechu, od kalendarza, terminów, niezałatwionych spraw, telefonów komórkowych. Internetu, garniturów i presji czasu. Na Seszelach czas płynie wolniej. Na tyle wolno, że zegary na kościelnych wieżach biją pełną godzinę dwa razy. Raz dokładnie o czasie, drugi raz dwie minuty później. Ten drugi raz dla tych spóźnionych, odłączonych od cywilizacji lub rozmarzonych. Czas tutaj jest spowolniony do prędkości ruchu… żółwia. Wyspy zamieszkuje 80 tysięcy ludzi i ponad 150 tysięcy ogromnych ważących do 100 kg i żyjących do 150 lat żółwi. Jest ich tutaj więcej niż na Galapagos. Patrząc na nie, człowiek w naturalny sposób zwalnia lub przynajmniej chce zwolnić. I na dodatek wierzy, że to one swoimi flegmatycznymi ruchami wyznaczają właściwe tempo życia. Tutaj także częściej myśli się o tym, co w życiu jest ważne, a czego być może w pośpiechu nie zauważamy. Seszele przywracają wiarę w rację praw natury. Dzień wyznaczany wschodem i zachodem słońca, a nie uczuciem, że trzeba iść spać lub wstawać po pisku budzika w telefonie komórkowym. Kolory bez poprawek programu Corel Draw lub barwników na literę E, smaki bez chemii, zapachy bez zsyntetyzowanych molekuł, dźwięki bez elektroniki, twarze bez makijaży, dotyk bez kremów zmiękczających na dłoniach. Seszele kojarzą mi się z filozofią i dziełami Rousseau, obrazami Gauguina (gdyby Paul Gauguin znał Seszele, z pewnością swoje ikony szczęśliwości malowałby tutaj, a nie na Thaiti), dźwiękami Indian i zapachami małż. Dlatego łatwo tutaj uwierzyć, że „człowiek jest z natury dobry psuje go dopiero cywilizacja” (Jean Jacques Rousseau) i że życie ludzi powinno naśladować naturę.
Na tych wyspach przeczytane kiedyś przeze mnie w Nowym Orleanie zdanie „życie to pożądanie, reszta to tylko szczegóły” nabiera prawdziwego znaczenia. W Nowym Orleanie wydawało mi się to tylko uzasadnione, tutaj wydaje mi się prawdziwe. Dotyk, bliskość i zmysłowa erotyka są wszechobecne. Żółwie wchodzą z hukiem na siebie, ptaki przywołują się nieustannie, jaszczurki na wilgotnych ścianach hotelu gonią za sobą, pary krabów zasypują się w jednej dziurze w piasku, turyści na plażach znikają nagle pomiędzy granitowymi głazami i myśląc, że są sami, rozbierają się, aby się dotykać. Na Seszelach wydaje się to naturalne. Tutaj zdaniem miejscowych nawet palmy się nieustannie pożądają. I z tego pożądania – Seszelanie są o tym przekonani – wynika coś zupełnie niezwykłego, co nie pojawia się nigdzie indziej na świecie. Tylko tutaj. Na Seszelach. Prawdziwy botaniczny rarytas. Znany jest pod francuską nazwą Coco de Mer (Lodicea maldivica). Wszystko, co go dotyczy, jest ogromne i wyjątkowe. Ziarno, z którego wyrasta, jest największym znanym w botanice. Pień wielkością także nie ma sobie równych. Orzechy kokosowe zrodzone przez Coco de Mer ważą do 22 kilogramów i mają niepowtarzalny, bardzo działający na wyobraźnię kształt: napiętych pośladków schylonej młodej kobiety. Miejscowi na Seszelach wierzą, że to nie jest żaden przypadek. Według ich wierzeń Coco de Mer występuje w dwóch postaciach: męskiej i kobiecej. Męska odmiana posiada pasujący do kokosa rodzonego przez kobiecą palmę rodzaj fallusa. Dlatego męskie i żeńskie odmiany tej palmy muszą rosnąć blisko siebie. W nocy, gdy nad Seszelami szaleje sztorm i drzewa dotykają się koronami, dochodzi do penetracji – w seszelańskiej baśni jest to opisane oczywiście o wiele bardziej zmysłowo i z czułością -oraz poczęcia Nikt tego jeszcze nie zaobserwował, ale to tylko sprzyja wierzeniom. Na Seszelach seks uprawiają nawet palmy. I to niekoniecznie małżeński. To jest charakterystyczne także dla mieszkańców. Trzy czwarte dzieci przychodzących na świat na tym archipelagu pochodzi ze związków nieformalnych. Dekalog także podlega prawom natury. Naturę przecież stworzył Bóg, więc sam powinien to zrozumieć. I pewnie tak jest, ponieważ księża na Seszelach się dostosowali. Ślubne dzieci chrzczą w niedzielę, całą resztę w piątki w godzinach pracy. Piątek to dla nich pracowity dzień…
Piszę to, siedząc na plaży w Beau Vallon. Zaczyna zachodzić słońce. Mam wrażenie, że jego pomarańczowo-czerwona kula zaraz zniknie, z sykiem topiąc się w oceanie…
Dobranoc,
Janusz
Warszawa, piątek
Drogi Januszu,
twój mail uświadomił mi, jak wielu rzeczy o sobie jeszcze nie wiemy, chociaż od roku piszemy do siebie i tak szczodrze odsłaniamy przed sobą własne myśli. Dzień w dzień. Noc w noc. No prawie… Mimo to tym razem nie mam problemów z odgadnięciem, co masz na myśli, gdy piszesz metaforycznie, że bycie „niewidomym” na Seszelach to niewyobrażalna tragedia. Kiedy 14 lat temu stanęłam na plaży w Beau Vallon, miałam podobne i dojmujące poczucie potwierdzenia istnienia Stwórcy. Co więcej, mój podziw dla jego scenograficznych talentów nie miał miary. Takich landszaftów nie mógł stworzyć nikt inny, tylko On. Bo tylko On mógł wykreować coś tak porywającego w swej urodzie jak te wyspy na Oceanie Indyjskim. Z Seszelami jednak jest pewien problem. Gdy się je zobaczy, żadne inne miejsce na świecie nie wydaje się już tak niezwykłe. Mauritius, Karaiby, nawet Busko w czerwcu. Żarty na bok. Czy nadal gdy samolot staje na płycie lotniska, a pasażerowie są jeszcze na pokładzie, wkracza miejscowy służbista i odkaża turystów specjalnym sprayem? Czy jadłeś słynną seszelańską sałatkę milionera z miąższem palmy? Chodziłeś w nocy po ruszającej się plaży pełnej białych krabów? Widziałeś latające ryby i zupełnie niesamowite głazy na La Dique? Pewnie widziałeś.
A jednak to właśnie tam, siedząc na białym piasku u brzegu szmaragdowej wody i z lazurowym niebem nad głową, tak naprawdę chciałam być gdzie indziej. Tam, gdzie wydawałoby mi się, że będę szczęśliwsza… Ironia losu, oto jestem w bajce, o której nawet nie marzyłam, a dusza wyrywa mi się inne rejony. Czasami żeby przypomnieć sobie tamten nastrój, otwieram czarowne, tekturowe pudełko i przeglądam setki zdjęć. Na pozór mogłoby się wydawać: dziecko szczęścia, a w rzeczywistości…? Piszę o tym, bo jak każdy z nas nieraz doświadczyłam tej niszczycielskiej siły pozorów. Ojej, popatrzcie, ta to ma dobrze. Czasami ma, czasami nie. Jak każdy. Dziś, kiedy słyszę, że komuś, jej czy jemu, ptasiego mleczka tylko brakuje, to przypominam sobie siebie nad basenem hotelu Fisherman i wszystko jest jasne. Ja wiem i ten ktoś wie.
A tak w ogóle à propos szczęścia to zastanawiałam się nad naszą dzisiejszą rozmową telefoniczną. Wyczułam w Twoim głosie, że pewna krytyczka literacka (znowu ta poprawność polityczna) zrobiła ci przykrość, bo nie zrozumiała, dlaczego piszesz o miłości nieszczęśliwej zamiast w kółko o tej spełnionej. Lubię takie powiedzonko, że dobra żona to nudna żona, a nudna żona to martwa żona. Podobnie jest z miłością. Jak jest dobrze, to o czym tu pisać? To norma. Ponieważ jednak rzadko nią bywa, to interesuje nas każdy kolejny przypadek, który potwierdza Twoje historie o „Losie powtórzonym”. Początek, rozwinięcie i koniec. Czasami kolejność bywa odwrotna. Komuś się wydaje, że to już koniec, a dla innego to dopiero rozwinięcie. Mówiłeś mi przejęty, że Twoje ostatnie opowiadania nie spodobały się krytyczce, bo według niej sytuują kobietę jako osobę zafiksowaną na mężczyźnie. Przede wszystkim. Przyznam, że nie znam kobiety, która chociaż raz w życiu by o sobie tak nie pomyślała. Cała rzecz polega jednak na tym, że jednym z nas takie przeświadczenie zostaje na całe życie, a drugie oprócz wiary w miłość z happy endem wierzą w coś jeszcze. W siebie. A gdy nie chcą z siebie zrezygnować, to dopiero jest o czym pisać. Zwłaszcza że to poszukiwanie samej siebie najczęściej albo jest poprzedzone jakimś dramatem, albo się nim kończy. Tak czy inaczej, najważniejsze, żeby zdawać sobie sprawę z tego, jaką cenę za sarną siebie przyjdzie nam zapłacić. Seszele czy Busko?
Pozdrawiam i pisz dalej…
Małgosia
Wyspa Mahé, Seszele, sobota wieczorem