Spacerując, dotarłem do opuszczonego i zapomnianego cmentarzyska. Porośnięty roślinnością jest specyficznym i pozostającym w pamięci zapisem historii tych wysp. Groby piratów, groby żołnierzy, groby kolonialistów, groby inkwizytorów, groby zakonników. Francuskie, angielskie, holenderskie, ale także arabskie i azjatyckie nazwiska na tablicach. Na jednej z tablic znajduję nazwisko Poiret. Miejscowi twierdzą, że to nie jakiś „zwykły Poiret”. Nikt tego wprawdzie nie dowiódł ostatecznie, ale rzekomo Poiret to przybrane nazwisko syna ostatniego z królów Francji Ludwika XVI. Rewolucjoniści od „wolności, równości i braterstwa” zgilotynowali całą rodzinę królewską i jedynie najmłodszy syn Ludwika XVI uniknął w tajemniczych okolicznościach rzezi i został przez dobrych ludzi uratowany, i wywieziony z Francji na Seszele. Później, w dorosłym wieku, przyjął pospolite nazwisko Poiret i nigdy z Seszeli nie wyjechał. Do końca życia twierdził – posądzano go w związku z tym o poważną nieuleczalną chorobę psychiczną – że jest ostatnim żyjącym królem Francji. Umarł w biedzie, samotności i zapomnieniu. Wszędzie po potrzaskanych płytach grobów przebiegały przeogromne jaszczurki dobrze widoczne na tle grubego zielonkawego mchu porastającego gruzowiska. Nie chciałbym znaleźć się w tym miejscu po zapadnięciu zmroku.
Rozmawiałem z ludźmi w Victorii. Z żebrakami, sprzedawcami pamiątek, kelnerkami, urzędnikami w biurach podróży. Wszyscy z nich są zadziwiająco smutni i rozczarowani miejscem, w którym żyją. Mieszkańcy raju chcą z niego wyemigrować. Najlepiej na stałe. Tylko nie mają dokąd i za co. Czują się tutaj jak na ogromnym lotniskowcu, który zakotwiczył cztery stopnie od równika. Bogaci ich zdaniem turyści, którzy tutaj przybywają, są ambasadorami wymarzonych krain szczęśliwości, żyją w dostatku i jeśli nie mają akurat ochoty na urlop na nartach w Austrii lub w Aspen, to przylatują opalać się na Seszelach. Oni także by tak chcieli. Przyjeżdżać tutaj. Ale tylko przyjeżdżać. Mieszkać w luksusowych klimatyzowanych hotelach, surfować między wyspami awionetkami, promami lub jachtami, wysłać kolorowe kartki pocztowe do rodziny i przyjaciół i… wrócić do siebie. Mają dość błękitu i lazuru oceanu, zieleni palmowych lasów, pomarańczu oszałamiająco pięknych zachodów słońca i bieli piasku plaż, tak samo jak mają dość uczucia, że zawsze będą głównie kelnerami, sprzątaczkami, kucharzami, recepcjonistami w hotelach, sprzedawcami pamiątek lub urzędnikami biur podróży. Marzą o życiu w dalekich krajach w Europie, gdzie wszyscy są szczęśliwi i gdy mają taką fantazję, to przylatują na tydzień na… Seszele. Starałem się wytłumaczyć im, że to nie tak. Że recepcjonista z hotelu w Londynie, sprzątaczka z Wiednia, sprzedawca pamiątek na molo w Sopocie, kucharz z restauracji we Frankfurcie, może i mają taką fantazję, ale dla większości z nich pozostaje ona tylko fantazją lub niespełnionym marzeniem. Nie sądzę, żeby mi uwierzyli…
Małgosiu, będę tu jeszcze tylko cztery dni. Szkoda, że Ciebie tu nie ma. To wprawdzie nie Twoje ulubione Busko. Nawet nie ma tutaj ławek. Ale wyobrażam sobie, że siedząc na piasku, przegadalibyśmy wszystkie tematy z „ławki w Busku”.
Nie będę pisał. Chcę się „odłączyć”. Zupełnie. Odezwę się po powrocie. Uważaj na siebie tam, w naszej „rajskiej” Europie.
Serdeczności,
Janusz L.
Warszawa, niedziela rano
Drogi Januszu,
muszę zaprotestować, ponieważ zdecydowanie bliżej mi do Szczuki i jej literackiej aktywności niż do Warszawki, która nie zawsze jeśli chodzi o książki jest na bieżąco z czytaniem, a już na pewno nie tych pozycji z zacięciem feministycznym. Przymiotnik ten, który u tzw. Warszawki wywołuje odruch diabła na widok święconej wody, dla każdej normalnej kobiety może stać się wielce pożytecznym przewodnikiem po życiu. Za aborcją często stoi mężczyzna. Nieodpowiedni, nieodpowiedzialny, niedobry, a czasami i nieznany. Nawet ten, który nigdy nie dowiedział się, że został ojcem – takimi słowami zaczęłam kiedyś felieton o dziwnej książce w słusznej sprawie. Szło o „Milczenie owieczek”, którą napisała Kazimiera Szczuka. Dowiadujemy się z niej, kim jest rzeźnik i dlaczego chce nam poderżnąć gardło, a także kim jesteśmy my, czyli owieczki idące na ścięcie.
„Dlaczego nie walczycie o więcej, dlaczego zrezygnowałyście z prawa do aborcji?” – pytała polskie dziennikarki podczas wizyty w Warszawie jedna z najwybitniejszych europejskich feministek, Alice Schwarzer. Na marginesie, dziwi mnie, że Szczuka o niej w swojej książce nie wspomina, chociaż trudno mi uwierzyć, żeby nie wiedziała o jej istnieniu? Indagowane przez Schwarzer moje koleżanki po piórze wznosiły tylko oczy do góry, dając do zrozumienia, że w sprawie aborcji nic nie da się zrobić. Schwarzer denerwowała się jeszcze bardziej: „To nie może być prawda! Nam też nie było łatwo. Miałyśmy więcej przeciwników niż zwolenników, a mimo to wywalczyłyśmy prawo do aborcji”. Wiem, że pięciu tysiącom lat męskiej dominacji można przeciwstawić tylko kilkadziesiąt lat feminizmu, ale w przeciwieństwie do nas mężczyźni nauczyli się już braterstwa. My, kobiety o solidarności na taką skalę nie mamy jeszcze pojęcia. W kwestii przerywania ciąży też. Tak mówi jedna z najskuteczniejszych feministek i ja jej wierzę. Trudno bowiem wyobrazić sobie w Polsce akcję, jaką prawie ćwierć wieku temu przeprowadziły Francuzki, gdy na łamach „Nouvel Observateur” te najbardziej prominentne z nich pokazały swoją twarz i wyznały: usunęłam ciążę. Wkrótce za ciosem poszły Niemki. Jednym i drugim za takie oświadczenie groziło więzienie. Nie przestraszyły się. Czy byłoby to możliwe u nas, gdzie jak dotąd na taką szczerość, odważyła się tylko Nina Andrycz i wdowa po Tadeuszu Łomnickim Maria Bojarska? Nie, i długo jeszcze nie będzie możliwe w kraju, w którym jedna kobieta drugiej przekazuje szeptem i z szyderczą dezaprobatą słowa: co się dziwisz, widocznie chciała złapać go na dziecko. A w tej, która usunęła ciążę, widzi jawnogrzesznicę. Bez dwóch zdań są w Polsce odważne feministki, ale i one, chociażby w książce Szczuki, nie dokonują aborcyjnej ekspiacji i nie decydują się na ten jeden, nawet symboliczny krok w przyszłość: też mam za sobą takie doświadczenie. Chyba, że nasze feministki żyją na innej planecie i takich problemów nie mają. Są tylko po to, by jak profesorki nauczać swoje uczennice. Warto zauważyć, o czym nie pisze Szczuka, że chociaż Simone de Beauvoir nie usunęła ciąży, to w imię kobiecej solidarności podpisała się pod słynnym apelem. Identycznie postąpiła jej uczennica Schwarzer. „Milczenie owieczek” to dziwna książka w słusznej sprawie. Każda kobieta powinna mieć prawo decydowania o własnym losie i to bez względu na to, czy jest katoliczką, czy ateistką, feministką czy żoną przy mężu. W tym z autorką się zgadzam, ale odrzuca mnie od jej książki ta nieznośna maniera feministycznego gniewu podszytego wulgarną ironią i poczuciem ideologicznej wyższości. Zwłaszcza że kwestia usunięcia ciąży (a nie skrobanki – jakże to prostackie, mimo że kiedyś popularne, określenie) wymaga absolutnej demokracji. Najwyraźniej jednak Szczuka uważa, że jak się walnie słowem między oczy, to i efekt będzie silniejszy. „Jeśli chodzi o liberalizację ustawy, to sprawa jest prosta jak dwa tysiące na skrobankę. Nic dodać nic ująć” – pisze i dodaje – „ale pozostaje jeszcze doświadczenie kobiet, które często każe myśleć o przerywaniu ciąży jako o czymś skomplikowanym, trudnym, doniosłym i ważącym na całym życiu”. A czy tak nie jest? Ja, feministka jestem absolutnie przekonana, że aborcja dla każdej w miarę wrażliwej kobiety jest czymś skomplikowanym i bardzo trudnym. Także doniosłym w perspektywie jej biografii i bywa, że ważącym na całym życiu. Krzykiem rozpaczy szlag mnie więc trafia, gdy czytam, że „wczesny zabieg to zero problemów”. Jakaż to obłuda. Mój feministyczny sprzeciw – uzurpuję sobie prawo do niego, mimo że na panie od „D” do „S” działam jak płachta na byka – rośnie, gdy czytam o literackiej bohaterce przytaczanej przez Szczukę, „która miała zabieg podczas przerwy obiadowej”. Ach, jakie to proste i cudownie nieskomplikowane. A już krew mnie dosłownie zalewa na odautorski komentarz: „niestety, nie wszystkie zaliczamy się do współczesnej londyńskiej elity”. Szczerze mówiąc, nie wiem, kto miał być adresatem „Milczenia owieczek”, czyli książki, którą masz na myśli. Tych, którzy zawsze byli przeciwko aborcji nic ona nie obejdzie, a zwolenniczkom przerywania ciąży na nic nie będzie przydatna. Ich już na żadną drogę nie trzeba nawracać. Są za usankcjonowanym przez państwo prawem do legalnej aborcji. Czekają na referendum. Dlaczego więc mimo wszystko milczą? Szkoda, że właśnie nie o tym przeczytaliśmy w dziwnej książce, mimo że napisanej w słusznej sprawie. Fajnie się pisze o życiu, którego się nie zna.