Pozdrawiam,
M.
Frankfurt nad Menem, piątek nocą
Małgosiu,
wróciłem…
Trudno mi jest zacząć normalne życie, bo to na Seszelach było przecież nienormalne. Zaduch miasta z samochodami, śniadanie w pośpiechu, szarość zamiast błękitu za oknem, przerażające wiadomości o zamachach, partiach, bezrobociu, skandalach, kryzysach, płynące potokiem z radia, dzwoniący telefon, nieotwarte listy, na które wcale nie czekałem, i dominujące uczucie niepokojącego pośpiechu. Jestem tutaj dopiero kilka godzin i czuję się zagoniony. Kilkanaście nieodsłuchanych wiadomości na sekretarce telefonu w biurze, setki e-maili w skrzynce, terminy, które trzeba zapamiętać, decyzje, które trzeba podjąć. W okolicach Beau Vallon decydowało się, czy iść na leżak przy basenie, czy raczej położyć się pod palmą na plaży, jaką książkę czytać, czy wypić guinessa, czy raczej jakiś koktajl z maracują i rumem. Dziewięć i pół godziny lotu boeingiem stąd znajduje się świat zupełnie innych decyzji. Dzisiaj, przez pierwszych kilkanaście godzin po powrocie, byłem przekonany, że „tutejszych” decyzji nie chcę podejmować.
Wróciłem…
Ze wspomnieniami w głowie, z kilkuset fotografiami w aparacie, z poranioną słońcem skórą, z rozjaśnionymi słońcem włosami, z woreczkiem muszli znalezionych na plaży, z ziarenkami piasku między kartkami książek oraz z obietnicą złożoną sobie, że kiedyś tam powrócę.
Tymczasem jednak musiałem powrócić do życia tutaj. Wytrwałem w biurze do późnego popołudnia. W pewnym momencie poczułem, że muszę stąd po prostu wyjść. Natychmiast. Epizod klaustrofobii posturlopowej czy tylko brak świeżego powietrza?
Aby nie tracić czasu, pojechałem do swojego banku zapłacić zaległe rachunki. Nie lubię tego banku. Nie lubię prawie żadnych banków świata, nie tylko mojego. Jedyne banki, jakie lubię, to banki danych. Lubię natomiast być w pobliżu budynku mojego banku. Szczególnie lubię bywać przy wejściu do jego południowego skrzydła. Mój bank jest ogromny i przypomina mi architekturą katolicką katedrę. Pewnie jest w tym jakiś cel, zważywszy, że dla wyznawców religii pieniądza bank to przecież świątynia. Ma nawę główną zamkniętą półeliptycznym ołtarzem utworzonym z mahoniowych biurek, za którymi siedzą kasjerzy (w moim banku nie ma żadnych kasjerek) wyglądający w swoich białych koszulach i ciemnych krawatach jak ministranci. Ma także trzy nawy boczne: nawę kredytów z wąskimi boksami przypominającymi konfesjonały, nawę depozytów i lokat stałych oraz półkolistą nawę z wbudowanymi w ścianę, wykonanymi z grubej pancernej stali, ogromnymi ciężkimi drzwiami, za którymi znajduje się długi, mroczny korytarz prowadzący do hali sejfów, w których klienci przechowują swoje relikwie.
Do budynku mojego banku można wejść ze wszystkich czterech stron świata: od południa, północy, wschodu i zachodu. Ja zawsze wchodzę od południa, ponieważ tuż przy południowej bramie na chodniku przesiaduje Norbert. Znamy się od ponad czterech lat. Norbert jest żebrakiem. Moim ulubionym żebrakiem we Frankfurcie nad Menem. Poza tym jest (nieanonimowym) alkoholikiem i nosi w sobie wirusa Hepatitis C. Według lekarzy ze względu na fakt nieprzerwanego katowania swojej wątroby etanolem już dawno nie powinien żyć. Norbert żebrze, czytając książki. Gdy książka jest interesująca, zapomina się. A gdy się zapomina, to zapomina także żebrać i przesiaduje pod bankiem głodny.
Norbert ma dwójkę prawie dorosłych już dzieci z kobietą, która wyrzuciła go z domu 12 lat temu. Powiedziała mu, że „był dobry na pewien odcinek jej życia, ale ten odcinek się właśnie skończył i w związku z tym powinien się wyprowadzić”. Ponieważ Norbert dzielił życie z kobietą, której się oświadczył, którą kochał (i kocha do dzisiaj) i z którą wychowywał dwójkę dzieci, nie mógł się z tym pogodzić. Ale się wyprowadził. Najpierw mieszkał w kawalerce. Potem zaczął pić i nie stać go było nawet na najtańsze mieszkanie w najgorszej dzielnicy Frankfurtu. Gdy było ciepło, mieszkał na ulicy, zimy przemieszkiwał na dworcach, w tunelach podziemnych przejść lub w altanach ogródków działkowych. Cierpienie, jakiego doznał z powodu żony, odebrało mu wszelki sens. Tęsknota za dziećmi, które matka całkowicie od niego odseparowała, odebrała mu całą resztę. Któregoś razu, gdy siedział na kartonie i żebrał pomiędzy solarium i sklepem rybnym na Leipziger Strasse, przeszła obok niego młoda dziewczyna. Jego córka Nathalie. Spojrzała mu w oczy, ale go nie poznała. Tak myśli Norbert: że go nie poznała. Tego dnia przeniósł się z kartonem pod mój bank.
Wkrótce po wydarzeniu z Nathalie Norbert próbował się powiesić. Poszedł do lasu, przerzucił sznur przez gałąź, ale był zbyt pijany, aby móc przewiązać go wokół szyi. Gdy rano się obudził pod tym drzewem, był tak przerażony widokiem sznura zwisającego z gałęzi, że postanowił żyć. Kurczowo trzyma się życia, chociaż nie widzi w tym żadnego celu. Norbert, jak sam mi powiedział, żyje jedynie ze strachu przed śmiercią. Ukończył filozofię na uniwersytecie w Marburgu i wiedząc to, co wie się po filozofii, „czuje się zagubiony i jednocześnie osaczony paradoksem pragnienia trwania”. Filozoficznie formułuje to tak: „Nie boję się śmierci, oczekuję jej nawet z ogromnym zainteresowaniem, boję się jedynie tego, że mnie już potem nie będzie”. Zapytałem go więc kiedyś, po co „chce być potem”. Odpowiedział mi, że chciałby „koniecznie wiedzieć, co będzie dalej”. Norbert bowiem uważa, że większość ludzi żyje tylko i wyłącznie z ciekawości „co będzie dalej”. Ta odpowiedź mnie bardzo poruszyła i zbliżyła do niego. Nieraz tak po prostu jest. Niektórzy ludzie stają się nam bliscy tylko dlatego, że kiedyś wypowiedzieli jedno jedyne zdanie. Ja także uważam, że ciekawość to jeden z najważniejszych powodów, aby chcieć wstawać rano.
Poznałem Norberta dwa lata temu. Przeważnie zostawiam mu pieniądze, gdy zbliża się zima, przywożę mu karton z ciepłą odzieżą, czasami wykupuję jego recepty w aptekach, czasami kupuję mu książki. Najczęściej filozoficzne lub tzw. beletrystykę filozoficzną. Przyznaję, że książki kupuję mu z trochę egoistycznych pobudek. Norbert, mając bardzo dużo czasu, uważnie je przeczyta i opowie mi z fachowym komentarzem. Dlatego często, gdy mam czas, siadam przy nim i rozmawiamy. Lubię go słuchać i jeszcze bardziej lubię się od niego uczyć. Norbert jest filozofem egzystencjalizmu, który według niego rozpoczął się (w Danii) od Kierkegaarda, apologety poszukiwania „prawdy dla siebie”, a nie dla jakiegoś „systemu”. Norbert także cały czas jej szuka. Dlatego najbardziej się cieszy, gdy kupuję mu książki Camusa, Sartre'a lub Becketta. Teorie egzystencjalizmu w ustach bezdomnego, głodnego i chorego filozofa-żebraka po nieudanej próbie samobójczej to nie to samo, co te same teorie wypowiadane przez mieszkającego w willi lub apartamentowcu profesora w garniturze, który za wykład bierze pieniądze. Norbert eksperymentuje (niebezpiecznie) z egzystencjalizmem na co dzień, profesor ma problem egzystencjalny raz na 15 tysięcy kilometrów, gdy musi zawieźć swoje auto na przegląd, a kawa podana przez hostessę w przeszklonym pałacu mercedesa jest zbyt mocna. Profesora w sensie filozoficznym także w tym momencie spotyka cierpienie. Jego mercedesa dotykają jacyś obcy ludzie, którym nie ufa, i na dodatek kawa jest nie taka, jak on lubi. Grzech i cierpienie to najbardziej względne rzeczy na świecie…