– Czy z takiego spotkania może narodzić się… związek? – pyta Maria.
– Nie, dla mnie nie. Nie zakochuję się w klientach. Ale moim koleżankom to się zdarzało – odpowiada Vanessa.
– Kim jest dla ciebie Bóg? – pyta Maria.
– Wierzę w Boga. Chodzę do kościoła. W niedziele tutaj nie pracuję – odpowiada Vanessa.
– Ale ty grzeszysz. Ciężko grzeszysz – komentuje Maria.
– Nie może tak być, że to, co robię, jest tylko złem. Uszczęśliwiam wielu ludzi – odpowiada Vanessa.
Maria myśli dłuższą chwilę i odpowiada spokojnie:
– Nie potrafię tak patrzeć na twoją pracę. Wolałabym, abyś poszła inną drogą.
Czy to nie jest ekumenizm? Katoliczka z katoliczką? Przy szampanie? Nie sądzi Pani? Ja sądzę. To jest moim zdaniem droga, którą powinien iść Kościół. W pochodzie za Marią Borgią, która nie zawahała się wejść do burdelu i wypić z Vanessą szampana. Uważała bowiem, że nie ma takich miejsc, w których nie warto powiedzieć komuś: „Wolałabym, abyś poszła inną drogą”.
Maria Borgia, 75 – letnia niemiecka zakonnica z twarzą jak z obrazów Toulouse – Lautreca, zachwyciła mnie. Tym, że weszła do burdelu udowodniła bardziej niż tysiącami kaznodziejskich pouczeń padających z ambon każdej niedzieli, że wszystkie miejsca są dobre, aby rozmawiać o miłości. Bo to w efekcie o miłość chodzi. Wszystkim chodzi o miłość. I tej zakonnicy, i tej prostytutce, i także klientom tej prostytutki. Z badań przeprowadzonych przez socjologów w Danii i opublikowanych ostatnio w naukowym czasopiśmie „Psychology Today” w USA wynika jednoznacznie, że prostytutkami stają się osoby, które w dzieciństwie nie doświadczyły miłości. To samo dotyczy mężczyzn, którzy nałogowo odwiedzają burdele. Tylko niewielu z nich to seksualni frustraci, którzy chcą kochać się w czapce Świętego Mikołaja lub worku foliowym na głowie i w butach z dźwięczącymi ostrogami.
Poza tym ta zakonnica, być może intuicyjnie, wiedziała, że w burdelu trafi na osobę… wierzącą. Według opublikowanych ostatnio wyników badań (pierwszych tego typu) przeprowadzonych przez studentów i pracowników naukowych Śląskiej Akademii Medycznej ponad połowa prostytutek (na Śląsku!) uznaje się za osoby wierzące. Co piąta chodzi w niedzielę do kościoła, regularnie się spowiada, dostaje rozgrzeszenie i przystępuje do komunii. Takiego przywileju nie mają prawa dostąpić setki tysięcy kobiet, które z pewnością prostytutkami nie są. Ich grzech, z którego nie wolno ich uwolnić w żadnym konfesjonale, polega na pozostawaniu w niesakramentalnej nieczystości. Najczęściej zresztą nie wynika on z grzesznej natury tych kobiet. Raczej z lęku przed samotnością. Bardziej bały się samotności na ziemi niż wiecznego ognia w piekle i nie dość, że się rozwiodły, to na dodatek trwają w niesakramentalnym związku z innym mężczyzną. W ten sposób – w wyraźnym odróżnieniu od prostytutek – automatycznie stały się bękartami gorszego Boga. Wiem, jak bardzo boli, gdy doświadcza się uczucia bycia takim bękartem.
Moja matka Irena Wiśniewska z domu Szczygielska miała cztery nazwiska – wliczając także panieńskie – i trzy wielkie miłości w swoim życiu. Wszystkie miała szczęście poślubić. Z ostatniej miłości urodziłem się ja. Przybijała nam (bratu i mnie) drewniane krzyżyki do ściany nad łóżkami i uczyła nas pacierzy. Znałem wszystkie pacierze i wszystkie wypowiadałem wieczorem przed snem, klęcząc na łóżku przed tym krzyżykiem przybitym do ściany zbyt dużym gwoździem (mój ojciec nie chciał pomóc przy wieszaniu krzyży, bo po trzech latach w Stuthoffie przestał wierzyć w Boga). Każdej niedzieli wysyłała nas do kościoła i wpychała do ręki pieniądze na ofiarę. Mój brat czasami za te pieniądze kupował papierosy. Ja zawsze wolałem słodycze. Mimo to nie przychodził do nas z kolędą żaden ksiądz. Matka ochrzciła nas, wysłała do pierwszej komunii, najlepiej w szkole znaliśmy pacierze. A ksiądz z kolędą i tak do nas nigdy nie przychodził. Omijał drzwi naszego toruńskiego mieszkania tak, jak gdyby za tymi drzwiami mieszkali trędowaci innowiercy. Nigdy nie zapomnę łez w oczach mojej matki, gdy po kolędzie, która nas nie zaszczyciła, ze stołu przykrytego najlepszym obrusem zbierała posrebrzaną figurkę Jezusa na krzyżu i kropielnicę. Chowała do specjalnego kartonu w szafie, gdzie wszystko miało czekać przez cały rok na następną kolędę. Ostatni raz płacząc, schowała karton na dziesięć miesięcy przed swoją śmiercią w grudniu 1977 roku.
Moja matka była najpiękniejszą i najbardziej poprawną rozwiedzioną katoliczką, jaką zdarzyło mi się spotkać w życiu…
Pozdrawiam,
JLW
Warszawa, środa