Выбрать главу

Pozdrawiam,

M.

Frankfurt nad Menem, niedziela nocą

Małgorzato,

istnieją ludzie, którzy odstrzeliwują sobie mózgi, gdy uznają, że zapisy wiedzy tam zgromadzonej nie pozwalają im dalej z sensem żyć. Gdy używają do tego Magnum kaliber 44, to czerwonawe od krwi strzępy rozerwanych ma małe kawałki mózgów można znaleźć w promieniu dziesięciu metrów. Gdy na miejsce wystrzału wybierają żwirową alejkę w pobliżu kontenera na biologiczne odpadki, to mogą być pewni, że duża część ich mózgów wyląduje i zmiesza się z biologiczną breją w znajdującym się o kilka kroków śmietniku. Czy taką pewność chciał mieć Hunter Thompson, który ostatniej niedzieli popełnił samobójstwo na terenie swojej górskiej posiadłości niedaleko Aspen w Colorado?

Jest to wysoce prawdopodobne. Taką spektakularną śmiercią Thompson załatwił minimum dwie sprawy na raz. Po pierwsze, jednoznacznie pokazał światu, co sądzi o wiedzy, jaką o nim zgromadził (a jako dziennikarz kilku znanych i renomowanych amerykańskich dzienników i tygodników – między innymi „Time'a” i „National Observera” – żył z gromadzenia wiedzy). Po drugie, wiedział, że pozostawia, strzelając sobie w głowę z Magnum, doskonały materiał dla dziennikarzy, którzy z pewnością opiszą jego samobójstwo.

Temat samobójstwa jest chyba – proszę, wybacz mi teraz zimny reporterski język w obliczu śmierci człowieka, ale wiem, że duszy. Thompsona to nie przeszkadza -jednym z „najwdzięczniejszych” dla dziennikarza. Sam Thompson za życia bardzo chętnie opisywał samobójstwa innych. I przez pewien czas robił to zupełnie inaczej niż reszta dziennikarzy. Jego sposób pisania przeszedł do historii pod nazwą „gonzo” (Thompson miał zresztą przydomek „Gonzo” i nawet nekrologach, które ukazały się po jego śmierci w USA, nazywa się go Hunter „Gonzo” Thompson). Pisząc o wydarzeniach z otaczającego świata, celowo rozmywał granicę pomiędzy piszącym a tematem, pomiędzy faktami i fabułą. Taki sposób dziennikarstwa – o czym pewnie, jako wytrawna redaktor wiesz lepiej niż ja – nazywano dziennikarstwem „gonzo”. Thompson jako pierwszy skutecznie i przekonująco dla czytelników połączył reportaż z nowelistyką. Uważał, że koktajl z samych faktów (których nigdy nie przeinaczał!) jest bez zapachu i mdły w smaku. Trzeba do niego wycisnąć sok z nastroju, dodać likier z pozornie nieistotnego opisu miejsca zdarzenia, a koktajl dopiero wtedy będzie smakował. Kto jak kto, ale Thompson znał się na drinkach. Rzadko rozstawał się ze szklanką swojej ulubionej whisky Chivas-Regal. Na wieść o jego samobójstwie jego ulubiony bar Woody Creek Tavern w Aspen, gdzie Thompson wypił morze whisky, na jeden dzień zamknął swoje drzwi i ogłosił żałobę.

Czy nie uważasz, że pisząc tę książkę, w pewnym sensie uprawiamy dziennikarstwo „gonzo”? Mogłem przecież napisać, że Thompson się zastrzelił tego i tego dnia, tam i tam. A ja przecież tak nie zrobiłem. Dodałem cały fragment o biologicznym śmietniku? Czy to jest już „gonzo”?

Zaprzątam Twoje i swoje myśli Thompsonem wcale nie dlatego, że był pionierem jakiegoś nowego rodzaju dziennikarstwa. Bardziej jest mi bliski jako pisarz. Czytałem tylko jedną jego książkę. Już bardzo dawno temu. Nie ukazała się dotychczas w polskim tłumaczeniu. Thomson wydał ja w 1971 roku, ja przeczytałem ją w czerwcu 1984. Ta książka to „Fear and Loathing in Las Vegas” (Strach i wstręt w Las Vegas). Ze wstydem przyznaję, że była to jedyna książka z tzw. beletrystyki, którą przeczytałem podczas mojego rocznego stypendium doktorskiego w Nowym Jorku. Wtedy albo robiłem doktorat, albo pracowałem, wynosząc na plecach gruz ze zwalonych po rozbiórce domów. Na czytanie czegokolwiek spoza informatyki albo nie miałem czasu, albo nie miałem siły. Książkę Thompsona podrzucił mi w czerwcu 1984 mój amerykański przyjaciel Jim, sublokator z sąsiedniego pokoju w domu stewardesy Pan Arnu (chyba ją już kiedyś wspominałem, prawda?), która podnajmowała wolne metry kwadratowe swojej zrujnowanej i opustoszałej willi samotnym mężczyznom. Koniecznie białym. Przeszłość sublokatorów i ich kraj pochodzenia jej nie interesowały. Ważne było tylko to, że są biali i samotni. Swoisty przypadek rasizmu, prawda? Jak stewardesa rozpoznawała, że są samotni, nie wiem do dnia dzisiejszego. Przez przypadek wynajęła sąsiadujący z moim pokój Jimowi. Od słowa do słowa, od piwa do piwa i zaprzyjaźniliśmy się. Jim chociaż nie zostawił ani żony, ani dziecka w Polsce, z którą nie było wtedy nawet telefonicznej łączności, był nawet bardziej samotny niż ja. Walczył z tą swoją samotnością na różne sposoby. Bardzo często wciągając kokainę. Niedoszły architekt (wyrzucony ze studiów za narkotyki) pozostał wierny budownictwu i razem ze mną wynosił gruz na plecach z rumowisk Nowego Jorku. Wieczorami i nocami, gdy nie uszczęśliwiał akurat żadnej z kobiet, na których robił piorunujące wrażenie, palił marihuanę, słuchał mrocznej muzyki i czytał mroczne książki. Kiedyś mi powiedział, że jeszcze żadna kobieta nie dała mu tego, co daje przeczytana książka. Nie mogłem tego zrozumieć i któregoś razu poprosiłem go, aby podrzucił mi jedną z jego książek. Podrzucił mi „Strach i wstręt w Las Vegas” Thompsona. Już teraz wiesz, dlaczego akurat Thompson jest tematem na dzisiejszą noc…