„Strach i wstręt…” to książka o złu tkwiącym w ludziach. Ale także o tym jak bardzo źli stają się ludzie, gdy uwierzą, że aby przetrwać systemie, w którym się urodzili, trzeba być… złym. Wtedy, w 1984 roku, nie mogłem zrozumieć głównej idei, którą przekazywał Thompson. Amerykański system demokracji, nieograniczone możliwości, mit wolnego wyboru, prawo do indywidualnego szczęścia wpisane w konstytucję, pucybuci stający się właścicielami fabryk butów… Wszystko to wydawało mi się wtedy nieskazitelnie czyste i oszałamiająco piękne. Ja w absolutnym centrum wszechświata, moja wolność, moje nieograniczone prawo do szczęścia i mój los, który zależy tylko i wyłącznie ode mnie. Gdy przyjechało się z Polski, w której mój los zależał od urzędnika w wydziale paszportów, taka pełna zachwytu reakcja wydaje się naturalna. Jim zupełnie nie podzielał mojego zachwytu. Styl życia w USA nazywał „skorumpowanym mitem”, polityków „mutantami o brakujących nie tylko genach, ale całych chromosomach”, dziennikarzy tzw. wolnej prasy „obozem udawanych azylantów dla konformistów i nieudaczników”. Wtedy nie wiedziałem tak naprawdę, o czym mówi Jim. Wydawało mi się, że nawciągał się zbyt dużo kokainy, nawdychał przesadnie dużo dymu z jointów i w pewnym sensie bredzi, nawracając na komunizm „komunistę”. On chyba to podejrzewał. Może dlatego podrzucił mi książkę Thompsona.
Jim i Thompson mieli wiele wspólnego. Thompson także uwielbiał halucynacje wywołane narkotykami, także nie znosił dziennikarzy (chociaż był jednym z nich) i także uważał polityków za podgatunek ludzki. Z kolei Jim, podobnie jak Thompson, popełnił samobójstwo. Tyle, że nie użył do tego Magnum kaliber 44. Jako notowany przestępca nie miał prawa kupić broni (po normalnej cenie) w sklepie, których pełno w Nowym Jorku, a na kupno na czarnym rynku żal mu było pieniędzy wolał wydać je na książki i kokainę. Jim bez huku i rozgłosu powiesił się na pasku swoich spodni w przytułku dla bezdomnych w Baton Rouge, stolicy stanu Luizjana. Kilka kilometrów od kliniki, w której się urodził…
Książkę Thompsona przeczytałem drugi raz kilka lat temu. Zamówiłem ją sobie specjalnie w Amazonie. Pisałem wtedy „Samotność w Sieci” i próbowałem przypomnieć sobie jak najwięcej o Jimie (jego mocno sfabularyzowana biografia pojawia się w mojej książce). Przy drugim czytaniu po latach zrozumiałem „Strach i wstręt…” zupełnie inaczej. Prawda jest funkcją czasu. Mit amerykański jest mniej prawdziwy niż grecka mitologia pełna absurdu amerykańska wolność jest bardziej oszukańcza niż reklamy kremów po których jest się młodszym o 20 lat po 20 dniach. Pozorna nieprawda także.
Zastanawiałem się dzisiaj, czy Thompson zapowiadał swoje samobójstwo już w 1971 roku, wydając „Strach i wstręt…”. Dużo wskazuje na to, że tak. Chroniczne niepogodzenie się z miejscem, w którym trzeba żyć, i obłuda, którą trzeba tolerować, żeby tam żyć, przerasta często ludzi wrażliwych. A Thompson był niespotykanym wrażliwcem. Podobnie jak Jim.
Dzisiaj w internetowym wydaniu „Los Angeles Times” przeczytałem artykuł o samobójstwie Thompsona. „Czerwony dostojny cadillac stojący na nostalgicznym parkingu przed posiadłością kultowego poety słowa, trzydziestodwuletnia atrakcyjna żona pisarza Anita pogrążona w rozpaczy…”.
Niektórzy nie zrozumieli, że nawet „gonzo” trzeba umieć pisać…
Pozdrawiam,
Janusz Leon
Warszawa
Masz rację, prawda jest funkcją czasu. Tyle że nie dotyczy ona tylko amerykańskiej demokracji, greckich bogów i mazideł, które już po kilku godzinach nadają twoim oczom, a konkretniej skórze pod nimi, prawdziwego blasku. Dotyczy naszych wyobrażeń, oczekiwań, złudzeń. – Babciu, jaka ty jesteś cyniczna – reagowałam na jej słowa, gdy nie dawała wiary, że mężczyźni zakochują się w nas od pierwszego wejrzenia. – Mamo, zobaczysz, on się poprawi, tylko trzeba mu dać trochę czasu.