Drzwi na drugim piętrze otworzył jakiś pan w średnim wieku z bujną, nastroszoną czupryną, równo uciętą szpakowatą bródką i przyjemnym wyrazem twarzy. Pawełek zawahał się i zalęgło się w nim powątpiewanie, czy istotnie jest to ten osobnik, którego miał obowiązek zobaczyć, wyobraził go sobie bowiem jako indywiduum antypatyczne, ponure i budzące odrazę. Upewnił się, czy ma przed sobą Zenobiego Fajksata i wyjaśnił kwestię znalezionej pod skrzynką listową koperty. Pan ucieszył się, podziękował bardzo mile i grzecznie, wziął list i zamknął drzwi, nie zadając żadnych kłopotliwych pytań. Wątpliwości Pawełka wzrosły, pan wprawdzie odrobinę się garbił, ale do złośliwego, pokracznego potwora było mu daleko. Jak na podłego oszusta, robił stanowczo zbyt dobre wrażenie. Pełen zakłopotania i niepewności Pawełek w przyśpieszonym tempie popędził do domu.
– Dzwoniła! – wykrzyknęła Janeczka, kiedy wpadł do jej pokoju. Pawełek zatrzymał się w rozpędzie.
– I co…?
– I umówiła się z nami od razu dzisiaj. Wieczorem, o siódmej.
– A kolacja…?
– Nie ma sprawy. Matka idzie w gości, a babcię załatwi dziadek. Możemy się spóźnić, ile nam się podoba.
– Czekaj. Jak to? Tak szybko?
– No więc właśnie, ten list szedł dwa dni. Dzisiaj tam była i znalazła wszystko, kartkę w drzwiach i list w skrzynce. Chciała się dowiedzieć, o co chodzi, ale nie powiedziałam ani słowa. A ty jak?
– Dzieci, obiad na stole – powiedziała babcia, zaglądając do pokoju. – Pawełek, umyj ręce. I chodźcie zaraz, bo wystygnie.
– O rany… – mruknął Pawełek z urazą, ale od razu uznał, że dzisiaj nie należy się babci narażać. Powstrzymał zatem komentarz do uwagi o myciu rąk. Nikt im tego nie musi przypominać, po tej Algierii mycie rąk weszło im w nałóg, babcia ma obsesję. Cofnął się, cisnął tornister byle gdzie do swojego pokoju i wszedł do łazienki.
Obiad odbywał się w kuchni, razem z babcią i dziadkiem, bo matka jeszcze nie wróciła z pracy. Omawianie sprawy można było podjąć dopiero po zakończeniu posiłku i Pawełek o mało nie pękł, tłumiąc w sobie wszystkie wrażenia.
– No więc nie ma siły, ten breloczek od ojca jest nam potrzebny więcej niż powietrze – zaczął zaraz za drzwiami. – Kiedy ten list poszedł?
– Wczoraj. Bo co?
– W najlepszym razie dostaniemy go w przyszły czwartek. Trzeba pojechać na lotnisko, bo, nie daj Boże, wyślą pocztą.
– Bo co? – zniecierpliwiła się Janeczka, lokując się przy biurku.
– Bo musimy się dowiedzieć od Zbinia… Znaczy, Zbinio musi się dowiedzieć od Czesia, czy ten Fajksat mieszka sam. Ja wcale nie wiem, czy to on mi te drzwi otworzył.
– Był list…?
Pawełek klapnął na tapczan i oparł plecy o ścianę. Szybko zrelacjonował wydarzenie i wrócił do wątpliwości.
– Wcale nie wyglądał na oszusta. W ogóle wręcz przeciwnie. Ja nie wiem…
– Bardzo stary? – spytała rzeczowo Janeczka.
– Średnio. Chyba trochę starszy od ojca, ale o wiele młodszy od dziadka. Aleja nie wiem, może to nie on. Może nie mieszka sam, tylko z jakimś krewnym, też Fajksatem.
– A imię? Spytałeś, czy to Zenobi?
– No pewnie! Ale może mieć stryja na przykład, albo stryjecznego brata i ten stryjeczny brat też może mieć na imię Zenobi. Mogą mieć takie imię w rodzinie. Żeby chociaż patrzył jakoś spode łba, albo co, żeby coś mamrotał, żeby trzasnął tymi drzwiami, ale nie, skąd, na oko bym powiedział, że całkiem równy gość. W życiu bym go o nic nie podejrzewał!
Janeczka już w połowie tej relacji zaczęła kiwać głową.
– Zgadza się – rzekła zimno. – W takim razie to on, mur beton.
– Zwariowałaś?! – oburzył się Pawełek i zsunął się na brzeg tapczanu. – Dlaczego?
– Wszyscy oszuści zawsze robią dobre wrażenie. Muszą robić. Jak to sobie inaczej wyobrażasz, przecież musi się wydawać wprost przeraźliwie sympatyczny tym wszystkim ludziom, którzy mu sprzedają znaczki. Oni muszą mu wierzyć od pierwszego wejrzenia, bo bez tego nabraliby podejrzeń i polecieli do kogoś innego. Tylko w ten sposób może ich oszukiwać!
Pawełek nie wydawał się w pełni przekonany.
– No, może… No, owszem… Ale do tego stopnia, to chyba przesada… Ja bym jednak napuścił Zbinia na Czesia…
– Ja też – zgodziła się Janeczka. – Trzeba się upewnić na wszelki wypadek, bo na przykład ten stryj też może być i sympatyczny, i podejrzany.
– Znaczy, musimy czekać prawie cały tydzień. Z psem chyba też nie zaczynać?
– Pewnie że nie. On by co prawda zapamiętał nawet dwudziestu Fajksatów, ale nie wiem po co mu utrudniać. Z tym, że nie tydzień.
– Co nie tydzień?
– Nie musimy czekać. Mam breloczek.
– Nie mów…! Jaki? Pokaż!
Z wielkim triumfem Janeczka wyciągnęła z szuflady zupełną niezwykłość. Na kółeczku od kluczy wisiała dziwacznie powyginana tancerka o czterech rękach, powiewająca szalem, wykonana z czegoś kremowego, zapewne z kości słoniowej. Była trochę pokraczna, ale fascynująca. Pawełek szybko odtworzył w pamięci oglądane u Zbinia breloczki. Takiego czegoś on nie ma – zawyrokował.
– Indyjskie – poinformowała Janeczka. – Dostałam od Marty. Zamieniłam się z nią na dwie muszle. Muszel mamy dużo, więc mi nie szkoda.
– Ejże! – ożywił się Pawełek. – Możemy jeszcze dorobić breloczek z muszli. Jakieś muszle on tam ma, ale całkiem inne niż nasze. Dwa breloczki, to już coś!
– Bardzo dobry pomysł, nie wiem, dlaczego nie wymyśliłeś tego wcześniej. Wybierzemy od razu, wujek Andrzej nam przewierci.
– A resztę już ja sam potrafię załatwić. Tylko jakieś kółko potrzebne, ale to się znajdzie na strychu. Trzeba złapać wujka Andrzeja, jak tylko wróci do domu…
– Przypominam ci, że musimy także odrobić lekcje – zauważyła Janeczka z naciskiem. – Na wszelki wypadek, żeby w razie czego nie było gadania…
O wpół do siódmej mieli załatwione już wszystko i punktualnie o siódmej znaleźli się przed drzwiami mieszkania ciotki lekkomyślnej pani, której nazwiska ciągle nie znali. List od Fajksata i mały ametyst zabrali ze sobą.
Pani otworzyła im drzwi natychmiast. Wyglądała jakoś dziwnie, była równocześnie zdenerwowana i zdumiona, rozśmieszona i zirytowana, wyraźnie wyprowadzona z równowagi.
– Dzieci, na litość boską! – wykrzyknęła zamiast powitania. – Wpadłam na włamywacza!
– I co? – zainteresowała się gwałtownie Janeczka.
– Uciekł! Odepchnął mnie i uciekł! Nie mam pojęcia, jak wyglądał!
– Kiedy to było? – spytał pośpiesznie Pawełek. – Dzisiaj?
– Przed chwilą! Przed dziesięcioma minutami! Wejdźcie, przepraszam was, to było takie strasznie głupie…
Pawełek zawahał się na moment, przyszło mu na myśl, że może jeszcze udałoby się tego włamywacza dogonić. Janeczka bystrym spojrzeniem obrzuciła przedpokój. Nie było w nim śladów jakichś gwałtownych poszukiwań, czy zniszczeń.
– Wejdźcie, wejdźcie – zapraszała pani. Pawełek porzucił myśl o pogoni, weszli do pokoju. Pani zapaliła papierosa i usiadła przy stole.
– Coś okropnego – powiedziała trochę żałośnie. – Jak to dobrze, że się akurat z wami umówiłam, chociaż z drugiej strony, to nie było przyjemne spotkanie. Ale śmieszne…
– Niech pani opowie, jak to było – poprosiła Janeczka, siadając obok.