– Punktualni – pochwalił ich Pawełek. – Chyba na pierwszą byli umówieni. A Czesia jak nie było, tak nie ma. Na schodach przecież nie siedzi, sprawdziliśmy cały dom.
– Czy to ci sami, co byli poprzednio? – spytała Janeczka. – Jak była ta awantura o komodę?
– Ci sami, tylko bez tej facetki z laską. I bez Okularnika. Reszta była w komplecie, a do tego sąsiad. Idziemy?
– Idziemy. I od razu na górę. Rzeczywiście, to jest podejrzane, że nie ma Czesia…
Czesia nie byk) z przyczyn całkowicie od niego niezależnych. Nie wiadomo, kto bardziej czekał na lecące z Algierii breloczki, bezpośrednio zainteresowany Zbinio, czy obojętny wobec kolekcjonerstwa Stefek. Przybycie breloczków oznaczało wizytę Janeczki i Pawełka, czyli osobisty kontakt z bóstwem. Pawełek stanowił wprawdzie tylko dodatek do bóstwa, ale też w jakiś tajemniczy sposób rozsiewał wokół siebie coś, jakby nadziemską mżawkę. Woń cudu. Przedsmak atmosfery upojenia. Codzienne oglądanie Janeczki w szkole w najmniejszej mierze nie zaspokajało potrzeb serca, przeciwnie, wzmagało pragnienie zacieśnienia znajomości, znalezienia się znów w sytuacji osobistej, wręcz intymnej współpracy. Pawełek ględził coś o dwóch tygodniach, dwa tygodnie to były dwa wieki, tak długo czekać Stefek absolutnie nie był zdolny.
Pamiętając z jednej strony o użyteczności Zbinia, z drugiej zaś o stosunku Stefka do Chabra, Janeczka raczyła od czasu do czasu spoglądać na wielbiciela nieco łaskawszym okiem. Skutki tego były straszliwe, emocje Stefka bowiem nie mieściły się w środku i musiały wydostawać na zewnątrz. Inaczej groziło mu uduszenie, albo nawet pęknięcie. Uczucia pod wielkim ciśnieniem bez najmniejszego trudu zdołały wyrwać wkopaną w szkolny trawnik ławkę, stłuc szybę w drzwiach wejściowych, wrzucić tornister kumpla na dach budynku, a przy ściąganiu go za pomocą różnych przyrządów urwać rynnę i wybić szybę także w oknie pokoju nauczycielskiego na pierwszym piętrze. Pomniejsze szkody trudno było zliczyć. Wyłącznie dotychczasowa niekaralność Stefka oraz jego niezłe wyniki w nauce pozwoliły uniknąć gromkich konsekwencji i poprzestać na wezwaniu „kogoś z rodziców”.
„Ktoś z rodziców” w postaci ojca załagodził sprawę i spowodował pozytywną zmianę. Ojciec Stefka nie był półgłówkiem, zorientował się, że synem targają jakieś nowe, wielkie namiętności i postarał się ukierunkować je twórczo.
Stefek, słuchający głupiego trucia z początku nieuważnie i z niechęcią, nagle zmienił zdanie. Nie wyjawiając swoich poglądów, pomyślał, że właściwie stary całkiem przytomnie nawija. Owszem, to jest coś, skoro już musi popełniać jakieś czyny, niech to będą czyny potężne, trwałe, budzące podziw całego otoczenia.
Całe otoczenie składało się wprawdzie tylko z jednej osoby, ale ta osoba na widok powybijanych szyb nie okazała najmniejszego zachwytu, tornister na dachu zaś i urwana rynna wywołały wzgardliwe skrzywienie i wzruszenie ramionami. A zatem to nie było to. Rzecz jasna, nie starał się o te wszystkie przypadki, samo mu wyszło, ale wobec tego teraz może powinien się postarać. I to nie o byle co, tylko o jakieś efekty starannie przemyślane i godne pochwały.
Jakaś niewielka część jego ogłuszonego uczuciami umysłu zdołała się zastanowić. W potrzebach i zainteresowaniach Janeczki i Pawełka był w końcu zorientowany. Chodziło im o znaczki. Konkurowali w tej dziedzinie z Czesiem i poszukiwali czegoś wstrząsająco ważnego. Czesio był jednostką podejrzaną, przeszkadzał, należałoby utrudnić mu działalność, usunąć go z drogi. Coś w rodzaju unieruchomienia przeciwnika… Owszem, niegłupie, ale to za mało. Warto by zdobyć dla nich znaczki, najlepiej olbrzymią ilość, jakieś kolekcje, wycyganione od kogoś, wyżebrane, wydarte przemocą lub podstępem. Błysnęły mu w głowie plany napadów i włamań, ale po pierwsze nie miał w tej dziedzinie żadnego doświadczenia, a po drugie nie widział na horyzoncie odpowiedniego obiektu. Chyba, że Czesio, albo ten jakiś jego wspólnik…
Nagle przypomniał sobie, że jego rodzony brat dostarcza Czesiowi znaczków za breloczki. Skądś te znaczki przecież bierze, ciekawe, skąd…?
Konwersacja pomiędzy Zbiniem i Stefkiem przebiegła dość burzliwie, ale zakończyła się ugodowo. Zbinio był wprawdzie zdania, że jego brat zwariował, nie mniej z tego wariactwa mógł wyciągnąć dla siebie wyraźne korzyści. W pierwszej kolejności na cały miesiąc odpadło mu czyszczenie butów, w drugiej mógł się pozbyć jednej okropnej baby. Baba pracowała w redakcji, rozpisującej rozmaite konkursy, dzięki czemu przychodziła tam olbrzymia ilość listów. Zbinio dostawał koperty z tych listów za wynoszenie śmieci i robienie ciężkich zakupów raz na tydzień. Proszę bardzo, jeżeli jego obłąkany brat sobie życzy, może wynosić te śmieci i robić zakupy, a za to będzie miał koperty ze znaczkami. Ponadto istnieje jedna cioteczna babka, może zresztą jest to prababka. Zbinio się trochę zgubił w pokoleniach, a Stefek w końcu również powinien mieć pojęcie o własnych krewnych… Ściśle biorąc, jest to ciocia Julcia. Ciocia Julcia zbiera monety. Nie są to złote dukaty sprzed stuleci, ale nawet współczesny bilon też bywa dosyć drogi i trudno osiągalny. Proszę bardzo, niech Stefek spróbuje dostać gdzieś 5 groszy z 1949 roku z ząbkowanym bokiem, albo 2 grosze z napisem „próba”. Ciotka Julcia za takie rarytasy daje znaczki, które ma gdzieś tam zadołowane po przodkach, z tym że jest skąpa i daje po odrobinie. Czesio jest na te znaczki strasznie pazerny. Jeśli Stefek sobie życzy, może przejąć także ciocię Julcię, pod warunkiem jednakże, że Zbinio przez to nie straci breloczków. Dostawał je od Czesia, nie robi mu żadnej różnicy, może teraz dostawać od Stefka…
Stefek czuł w sobie siły nadludzkie i nie załamała go nawet ciocia Julcia. Zacisnął zęby, zapisał sobie adres baby od śmieci i zakupów i chwilowo zaniechał snucia dalszych planów, czuł bowiem potężny zamęt w umyśle. W następnych działaniach postanowił pójść na żywioł.
Szalejące uczucia pchnęły go do czynów desperackich. Nie miał wprawdzie najmniejszego pojęcia o zamiarach i potrzebach Czesia, ale na wszelki wypadek zdecydował się przeszkadzać mu we wszystkich. Wolna sobota wydawała się dniem do tych celów odpowiednim.
O ósmej rano wyrwał ze snu panią z redakcji, która, ziewając, rozczochrana i w szlafroku, poleciła mu nabyć świeże pieczywo i wodę mineralną, wręczyła dwie torby ze śmieciami i na zakończenie dała wreszcie ogromny stos kopert. Poszukiwanie wody mineralnej w obcej dzielnicy trochę potrwało, tak, że u Czesia znalazł się dopiero dwadzieścia po jedenastej.
Czesio otworzył mu drzwi, prawie gotów do wyjścia. Był sam w domu, jego rodzina już się gdzieś rozlazła. Bez większego zainteresowania przyjął komunikat, że Stefek zastępuje Zbinia, z dużym zaciekawieniem natomiast obejrzał koperty.
– Parę sztuk się przyda – mruknął krytycznie. – Nie mam czasu teraz oglądać, bo muszę wyjść. Breloczek będzie, ale za drugie tyle.
Stefek zorientowany był w umowie pomiędzy Zbiniem i Czesiem, nie protestował zatem i nie próbował się targować za to natychmiast postanowił uniemożliwić Czesiowi wyjście z domu. Otumaniony wielkimi uczuciami, niezbyt sprawnie posługiwał się umysłem, ale kwitło w nim natchnienie.
Czesio jeszcze przez chwilę zachłannie przeglądał koperty, nie zwracając uwagi na swego gościa. Gość w pośpiechu rozejrzał się dookoła i wpadły mu w oko klucze, leżące na stoliku w przedpokoju. Nie musiały to być klucze od mieszkania, ale ich wygląd zewnętrzny tego nie wykluczał. W jednej chwili natchnienie Stefka chwyciło je i bez żadnego udziału umysłu wepchnęło w czubek buta, stojącego pod wieszakiem. Sądząc z rozmiarów i stanu, były to robocze buty ojca Czesia.