Czesio spojrzał na zegar, porzucił koperty i ogłosił, że wychodzi. Włożył kurtkę, zamienił domowe kapcie na wyjściowe obuwie i sięgnął na stolik. Sięgnął nie patrząc, pomacał, nie domacał się niczego, więc spojrzał. Stefek już wiedział, że postąpił słusznie i błogość spłynęła mu na duszę.
Czesio zajrzał pod stolik.
– Co za zaraza? – zdziwił się. – Gdzie te klucze? Obejrzał stolik, potrząsnął leżącym na nim szalikiem, przesunął stojący na środku wazonik ze sztucznymi kwiatkami, zajrzał do wazonika, przykucnął i zaczął szukać na podłodze. Nie znalazł niczego. Wysunął małą szufladkę stolika i pogrzebał w niej. Podniósł się wreszcie i rozejrzał po przedpokoju.
– Gdzie te cholerne klucze? – powiedział trochę niespokojnie. – Ty, popatrz, tu gdzieś powinny być klucze, cały pęk. Ja się śpieszę. Bez kluczy przecież nie wyjdę.
Szczęście Stefka wzrosło.
– A nie macie jakiego gwoździa, gdzie to się wiesza? – podsunął życzliwie.
Czesio spojrzał na niego z powątpiewaniem, wszedł do kuchni i obejrzał boczne ścianki kuchennych szafek. Na jednej z nich wisiały kluczyki do piwnicy, na drugiej dwie ścierki. Czesio na wszelki wypadek obejrzał także i ścierki. Zaczął szukać na kuchennym stole.
– Pomóż mi! – zażądał niecierpliwie. – Popatrz gdzie popadnie. Na kredensie zobacz i pod spodem, ja zobaczę w pokoju.
Po półgodzinie przejrzane było wszystko, meble, szuflady i podłoga, a Czesio, rozwścieczony, przeszukiwał kieszenie wszystkich płaszczy, kurtek i spodni, wiszących w szafach. Stefek pomagał mu gorliwie, wysuwając supozycje, które doprowadziły go do penetracji doniczek z kwiatkami. Na środku przedpokoju piętrzył się stos przedmiotów wysypanych z teczek i toreb całej rodziny.
Stefek jednakże przedobrzył. Snując przypuszczenia bez żadnych ograniczeń, rozszerzył Czesiowi horyzonty. Kwadrans po dwunastej Czesio poniechał myślenia i zaczął zaglądać wszędzie, do garnków na kuchni i do naczyń w kredensie. Po garnkach przyszła wreszcie kolej na buty.
Stefek zorientował się, że nie jest dobrze i lada chwila Czesio te klucze znajdzie. Z zapałem symulując pomoc, za plecami Czesia wyciągnął klucze z noska buta, ale nie zdążył już zrobić z nimi nic więcej, jak tylko wepchnąć je pod spód zalegającego przedpokój bezładnego stosu zeszytów, książek, narzędzi, notesów, kosmetyków, rękawiczek, chustek do nosa i rozmaitych papierów. W minutę potem rozjuszony Czesio potrząsnął butami ojca i grzebał w ich wnętrzu.
– Może w łazience? – podpowiedział Stefek głosem cierpiącym i słabym, bo już rozkwitał w nim następny pomysł. – Ktoś miał w ręku akurat jak tam poszedł…
Czesio nawet nie spojrzał na niego, runął do łazienki. Rzeczywiście, łazienkę jakoś dotychczas przeoczył… Po chwili rozległ się stamtąd brzęk tłuczonej butelki i przenikliwy zapach wody kolońskiej zawiercił w nosie. Jednym gestem Czesio wywalił na podłogę całą zawartość kosza na brudną bieliznę, omal nie wyrwał z zawiasów drzwiczek pralki. Coś mu nagle przyszło do głowy, popędził do kuchni, szarpnął drzwiczki lodówki, stłukł jajko, gwałtownie wysunięty zamrażalnik wypadł mu z ręki i runął na podłogę razem z mięsem, masłem i mrożonym szpinakiem.
Za kwadrans pierwsza Czesio dostał szału. Mamrocząc pod nosem wyszukane inwektywy pod adresem siostry, która z pewnością zabrała ze sobą przez roztargnienie jego klucze, zamierzył się i z całej siły strzelił kopa wprost w środek śmietnika w przedpokoju.
Książki, zeszyty, ekierki i śrubokręty rozleciały się na wszystkie strony, a wielki pęk kluczy z brzękiem poleciał aż pod drzwi wyjściowe. Do brzęku dołączył się bolesny jęk Stefka, którego wydanie z siebie przyszło mu z największą łatwością.
Czesio w pierwszym momencie zbaraniał, w następnym rzucił się na klucze, jak dzikie zwierzę na uciekający żer. Stefek jęknął ponownie.
– Cholera, ślepa komenda, jełop głupi! – pomstował Czesio. – Gdzie one były, jak ja mogłem ich nie zobaczyć?! Ty, pomóż mi, tu trzeba trochę ogarnąć, bo mnie matka zabije. Rusz się!
Stefek ruszył się, ale niezgodnie z życzeniami Czesia. Zgiął się nagle i złapał za brzuch.
– Zaraz… O rany… Coś mi się stało… Czesio powstrzymał na chwilę wpychanie rozwalonego bałaganu do byle których toreb.
– Co ci się stało?
Stefek uznał za właściwe jęknąć chrypliwie i w miarę możności przerażająco.
– Nie wiem… Brzuch mnie boli potwornie… O Jezu…
Wciąż zgięty i trzymając się za brzuch, nie udzielając dalszych wyjaśnień, popędził do łazienki. Był zdania, że Czesio sam powinien wyciągnąć właściwe wnioski.
Czesio wnioski wyciągnął, ale nie przejął się nimi zbytnio. W kwestii dolegliwości Stefka nie miał żadnych złych przeczuć. Wrócił do pośpiesznego upychania byle gdzie bezładnie rozrzuconego stosu.
Skończył ze stosem i skoczył do kuchni. Wycieranie rozmazanego po podłodze jajka zabrało mu chwilę czasu. Ulokował na miejscu zamrażalnik. Wpadł do obu pokojów kolejno i usunął najbardziej widoczne ślady swoich poszukiwań. Powrzucał z powrotem powyciągane buty do szafki, niekoniecznie parami. Przypomniał sobie o łazience, o tej rozbitej butelce i wywalonych brudach, popędził pod drzwi, spróbował klamki, stwierdził, że zamknięte i niecierpliwie zapukał.
– Ty, co jest? Długo tam będziesz…?
Z wnętrza dobiegł go przeciągły jęk i bolesne stęknięcie.
Zaniepokoił się odrobinę.
– Ty, Stefek, co z tobą? Wyłaź, jak rany, ja się śpieszę!
Stefek siedział na wannie i zastanawiał się, z jaką częstotliwością jęczeć. I czy może lepiej mniej jęczeć, a więcej stękać. Usiłował wyobrazić sobie zaplanowaną sytuację tak, jakby była prawdziwa. Gdyby rzeczywiście brzuch go bolał tak okropnie, co by zrobił…?
Wciąż pełen wahań, najpierw stęknął, a potem zajęczał. Stęknięcie spodobało mu się bardziej. Czesio walnął w drzwi pięścią.
– Odezwij się, do cholery! Co się z tobą dzieje?!
– Zaraz… – miauknął Stefek boleściwie. – O rany… Nic, brzuch mnie boli…
Zdecydowawszy się na stękanie, odpracował je z wielkim artyzmem. Czesio za drzwiami, uspokojony już nieco odzyskaniem kluczy, na nowo zdenerwował się do szaleństwa.
– Słuchaj, nie wygłupiaj się, ja muszę wyjść z domu! Spóźniony jestem jak cholera! Co ci jest, do wszystkich diabłów, mam ci wzywać pogotowie, czy jak?!
W pierwszym błysku rozszalałego natchnienia Stefek pomyślał, że świetnie. Czesio nie ma telefonu, musi gdzieś lecieć, żeby zadzwonić, do sąsiadów, albo może nawet na ulicę… Natychmiast jednak zreflektował się, przed pogotowiem musiałby uciec i wszystko razem wypadłoby mocno podejrzanie. Nie, lepiej wyzdrowieć…
– Zaraz… – wystękał. – Nie, już mi trochę przechodzi… Nie macie tu jakiegoś lekarstwa…? Takiego na brzuch… Chyba coś zżarłem…
Czesio pod drzwiami myślał w przyśpieszonym tempie. Wzywanie pogotowia nie pociągało go w najmniejszym stopniu. Przy atakach niestrawności jego matka stosowała najprostsze lekarstwo świata, dziwne może, ale na ogół skuteczne. Dobra, da to temu gówniarzowi, żeby go piorun strzelił…
– Zaraz ci dam! – wrzasnął. – Wyłaź! Moja matka mówi, że to najlepsze! Tylko wyłaź stamtąd wreszcie!
Stefek już miał zamiar rozszerzyć zakres symulacji, szeleszcząc na przykład papierem toaletowym, ale usłyszał, że Czesio odbiega i powstrzymał się. Papier toaletowy zostawi sobie na później, jak ten cep znów tu zacznie tupać pode drzwiami. Siedział na wannie i cierpliwie czekał.
Czesio trzęsącymi się rękami zapalał gaz pod czajnikiem. Jego matka na takie rzeczy dawała po prostu szklankę gorącej wody i kazała to natychmiast wypić. Czystej wody, bez żadnych dodatków. Twierdziła, że na trawienie nie ma nic lepszego i Czesio był nawet skłonny jej wierzyć. Dobra, da gnojowi szklankę ukropu i niech wychla, byle prędzej…