– Nie znamy się! – wyszeptała gwałtownie Janeczka. – Do domu! Mam nowe podejrzenia.
– Ja też. Bo co?
– Niech chociaż mnie nie znają, skoro ty już przepadłeś. Wychodzimy oddzielnie!
– Dobra, ja się już zmywam. Zajrzyj po drodze do małego pokoju i powiedz potem, co ci tam w oko wpadło…
– Jedyne co mi tam w oko wpadło, to taki wielki, okropny, gruby potwór – oznajmiła z niesmakiem Janeczka, kiedy wreszcie znaleźli się w domu. – Cały pokryty brodawkami, zupełnie jak ropucha!
– Ropuch – skorygował Pawełek. – Właśnie o niego mi chodziło. Też mi wpadł w oko jak szukałem Czesia. Uprawia bandytyzm.
– Skąd wiesz?
– Usłyszałem. I zobaczyłem… O rany, dziesięć razy dłużej będę gadał, niż to trwało! Bo rozumiesz, tyle że spojrzałem, Czesia nie było, więc mnie zaraz wymiotło. A on stał z jakimś drugim, klaser przed nimi, handlowali znaczkami i ten drugi, normalny facet, akurat się odwracał i powiedział, że bandytyzm. Aż się poderwał, „bandytyzm” krzyknął i poszedł precz. A ten Ropuch, może i nie chichotał, ale tak wyglądał, jakby chichotał w sobie. A jakiś trzeci stał obok, patrzył na to i pokiwał głową. Rozumiesz, niby nic, ale widać było…
– Rozumiem – potwierdziła z przekonaniem Janeczka po bardzo krótkiej chwili zastanowienia. – Pewnie miał jakieś znaczki, których nikt inny nie ma, tamtemu zależało, więc wymyślił potworną cenę. I wcale nie zamierzał sprzedać ich taniej. Pasowało to do niego.
– No więc właśnie. Chciałem, żebyś też spojrzała. Na czym tam stoimy?
– Na Barańskich. Mamy tego jednego i zdaje się, że innego nie znajdziemy.
– A pewnie – przyznał Pawełek z niechęcią i odsunął od siebie gruby foliał. – Pół książki telefonicznej! Ściśle biorąc, cała strona. I to tylko w Warszawie, a w innych miastach…? A ci, co nie mają telefonu…?!
– Toteż mówię, trzymajmy się tego jednego. Dziadek może sobie uważać, że popularne nazwisko i tak dalej, ale my wiemy swoje.
– Ropucha dopiszesz?
– Tak. Na wszelki wypadek…
Siedząc przy biurku nad zeszytem, Janeczka w skupieniu produkowała akta sprawy. Dochodzenie wymagało ścisłości i dokładności.
– I popatrz, jak ja dobrze zgadłam! – podkreśliła z satysfakcją. – Jednak czekał na niego! Jeszcze bym chciała wiedzieć, po co. Nic więcej nie usłyszałeś?
– Nic. Czekaj, powtórzę. Pierwsze słowa były: „no mówię panu, że byłem chory”, akurat to gadał, jak tam dolazłem. „Raz się zdarzyło, ja nigdy nie bywam chory”, skamlał i jojczał, i stękał. Zełgał.
– No pewnie, że zełgał. Wymyślił sobie chorobę, bo Stefek udawał chorego.
– „W doskonałym momencie zdarzyła ci się ta choroba”, powiedział Okularnik i słowo ci daję, zgrzytał zębami. A Czesio na to: „na drugi raz przyjdę, choćbym miał zdychać”…
– Nie, ja będę mówić – przerwała Janeczka. – Sprawdzimy, czy dobrze zapisałam. Ty słuchaj i pilnuj, żeby niczego nie brakowało. Okularnik: „zdechnięty mi jesteś na nic. Drugiej takiej okazji nie będzie”. Czesio: „to tak zrobię, jak pan kazał”. Okularnik: „adres pamiętasz”? Czesio: „tak jest, Piekarska, Zamojskie… „ Okularnik: „zamknij się, ja znam ten adres… „
– No właśnie – mruknął ze wstrętem Pawełek. – Podlec głupi…
– Podlec mądry – poprawiła sucho Janeczka – Okularnik: „tak zrobisz, jak mówiłem. Zjeżdżaj. Nie znamy się”. I naprawdę Czesio nie odezwał się już ani jednym słowem?
– Nic, mówiłem. Żadnym słowem. Poskamlał jeszcze tylko i pomamrotał, ale nawet litery nie dało się zrozumieć. Zapakował się i poszedł, i cześć.
Janeczka starannie wygładziła kartki zeszytu w kratkę.
– Myślałabym, że to jest na Piekarskiej, bo pytał o adres – rzekła z zadumie. – Żeby nie Zamojskie. Urwał w tym miejscu?
– Jak nożem uciął.
– No więc uważam, że to musi być jakaś pani Piekarska na Zamojskiego. Okularnik wysłał do niej Czesia po coś. Nie wiem, czy na Zamojskiego mieszka dużo Piekarskich, ale chyba powinniśmy ją znaleźć. Na wszelki wypadek.
– Na wszelki wypadek to musimy sprawdzić, czy ona w ogóle żyje – zauważył Pawełek. – Bo skoro Czesio lata po nieboszczykach…
– Po nieboszczykach lata dla pana Fajksata!
– No może… Czekaj, spojrzę do tej książki telefonicznej. Piekarska na Zamojskiego… Czekaj… O rany, Piekarskich prawie tyle co Barańskich!
– Nie patrz w ogóle na nazwiska, tylko na adresy – poradziła Janeczka. Wsparła łokcie o blat biurka i czekała cierpliwie.
– Coś takiego! – zdziwił się Pawełek. – Tylko jedna Piekarska mieszka na Zamojskiego! Nie do uwierzenia. Piekarska Jadwiga, Zamojskiego 27. Mieszkania nie ma, ale to już mięta.
Janeczka starannie zapisała w zeszycie nazwisko i adres.
– Trzeba się jakoś dowiedzieć, czy ona ma coś wspólnego z tymi spadkobiercami, bo może to jest całkiem inna sprawa, która nas wcale nie obchodzi. Jeszcze się nad tym zastanowię. W piątek pójdziemy do Zbinia…
Pawełek już chciał zapytać, po co do Zbinia i dlaczego akurat w piątek, ale się opamiętał. Sam to wiedział doskonale. W czwartek powinny przylecieć breloczki od ojca, a Zbinio musi dołożyć wysiłków i zacieśnić komitywę z Czesiem. Możliwe zresztą, że nie Zbinio, tylko Stefek…
– Stefek… – zaczął.
– Stefek służy do czego innego – przerwała Janeczka. – Stefek jest od dywersji, a Zbinio może się więcej dowiedzieć. Niech się wysili, bo chałę dostanie. Mam nadzieję, że te breloczki będą porządne!
– Ale! – przypomniał sobie Pawełek – znalazłem na strychu takie coś.
Pogrzebał w kieszeni i wyciągnął prześliczną blaszkę, dość grubą, lekko wygiętą, w kolorze przykurzonego złota.
Wygrawerowana była na niej precyzyjnie głowa konia w kółku i jakiś napis po niemiecku. Zrozumieli z niego tylko słowa „premium” i datę.
– Jakaś nagroda – orzekła Janeczka. – Pewnie końska. 1938 rok, strasznie stare. I myślisz, że co?
– Wiem, że to jest mosiężne – odparł Pawełek. – Ale nawet gdyby było ze złota, nie szkodzi. Tu się wywierci elegancko dziurkę, w rogu, o! I będzie breloczek, jeden na świecie. Takie breloczki z końskimi dyrdymałami są, wiem na pewno, bo Zbinio ma jeden, ale zupełnie inny. Tylko muszę znaleźć odpowiedni drut, miedziany chyba, żeby kolor pasował.
Janeczka zerwała się z krzesła.
– Jest! Czekaj! Mam takie!
Ona też posiadała liczne skarby, tyle że starannie schowane. Nie poniewierały się po całym pokoju tak jak u Pawełka, ułożone były w pudle, w najdalszym kącie szafy. Pośpiesznie wyciągnęła pudło i zaczęła w nim grzebać. Pawełek z szalonym zainteresowaniem patrzył jej na ręce.
Z samego dna, spod pęku czarnych piór, jego siostra wydobyła starą i mocno podniszczoną balową torebkę z kremowego zamszu, wytłaczanego z złote zygzaki. Ucho torebki przyczepione było do niej dużym, tombakowym kółkiem.
– Klasa! – ucieszył się Pawełek. – Pierwszorzędnie! Teraz tylko takie małe…
– Czekaj, to nie koniec! – przerwała dumnie Janeczka, sięgając do torebki. Wyjęła z niej maleńki, złoty kluczyk, prawdopodobnie od jakiejś nie istniejącej już szkatułki. Przyłożyła go do kółka i blaszki, pasował idealnie.
– Nie złoty, sprawdzałam – rzekła z naciskiem. – Już akurat nie mam nic lepszego do roboty, tylko pchać w Zbinia złoto. Zawiesisz go razem z tym, żeby już na pewno było wiadomo, że to breloczek do kluczy. Żeby mu nic głupiego nie przyszło do głowy.
Pawełek odniósł się do całego przedsięwzięcia z najwyższym uznaniem. Janeczka wróciła do biurka.
– Tylko żadnego dawania od razu – ostrzegła. – To będzie nasza ostatnia deska ratunku. To jest zabytek i drugiego takiego nie ma na świecie. Niech się Zbiniowi nie wydaje, że dostanie to tak za nic.