– Skąd wiesz?
– Dopiero co moi starzy gadali. Któraś tam osoba z tych rodzin z matką pracuje i wyleciała z roboty jak z pieprzem. Ktoś tam ją zawiózł i widział.
– Gdzie to jest?
– Na górnym Mokotowie, mówię…
– Dokładnie! Adres!
– Dokładnie to nie wiem, ale mogę. się dowiedzieć. Ten, co zawoził, wie.
Czesio podjął decyzję i podniósł się od pocztowego stolika.
– Żywo! – zakomenderował.
Stefek ochoczo poderwał się również. Plany miał ściśle sprecyzowane, nie darmo wymyślił górny Mokotów. Rodzice kumpla robili generalny remont, zmieniali meble i pozbywali się śmieci, a kumpel mieszkał chwilowo u babci, bo w domu nie było się gdzie podziać. Ojciec wrócił właśnie z kilkuletniego kontraktu, wzbogacili się, nareszcie mogli rozstać się ze starymi rupieciami i zamieszkać jak ludzie. Pluskiew i karaluchów nigdy tam wprawdzie nie było, ale należało je dołożyć, żeby uzasadnić wyrzucanie różnych rzeczy. Starania o adres, który znał doskonale, stanowiły wręcz arcydzieło.
Godzinę przetrzymał Czesia pod własnym domem, co parę minut donosząc informacje z placu boju. Matka rzekomo wisiała na słuchawce, próbując się porozumieć się z tym kimś, kto odwoził członka skłóconych rodzin. Po godzinie okazało się, że ów ktoś znajduje się na Żoliborzu, a tam, gdzie jest, nie ma telefonu. Czesio dał się zawlec na Żoliborz. Na Żoliborzu Stefek wbiegł do obcego domu, posiedział trochę na klatce schodowej, po czym wybiegł, bardzo zmartwiony i zakłopotany, komunikując, iż osobnik już wyszedł. Wrócili na Mokotów. Czesio warczał, pluł jadem i tupał nogami. Stefek wyczekał do ostatniej chwili i podał adres wzbogaconego kumpla dokładnie w momencie, kiedy Czesio postanowił udusić go nieodwracalnie i natychmiast. Uzyskawszy adres, zrezygnował z duszenia.
– A teraz paszoł precz ode mnie! – zacharczał dzikim głosem. – Sam jadę. A niech się okaże, że coś nie tak…!
Stefek z polecenia był nawet zadowolony, co nie znaczy, że zamierzał je spełnić. Ciemno już się zrobiło, Czesio będzie dłużej szukał zarówno budynku jak i śmietnika. Znaleźć w końcu znajdzie, nie sposób przeoczyć wielkiego kopca połamanego drewna, szmat, makulatury, szmelcu i rozmaitych innych strupli, jaki oni tam usypali na zapleczu, ale trzeba trafić na to zaplecze. Chce sam, proszę bardzo. Pojedzie za nim i przyjrzy się temu z daleka…
– Hej, a znaczki? – zawołał za oddalającym się Czesiem. – Zapomnieliśmy o znaczkach!
– Czarna ospa! Jutro o wpół do trzeciej! – wrzasnął Czesio i popędził na przystanek autobusowy.
W ten sposób pani Piekarska uniknęła w poniedziałek wizyty podejrzanego indywiduum…
Telefon u pana Lewandowskiego zadzwonił dość późno, ale, zgodnie z obietnicą, jeszcze tego samego wieczoru. Janeczka zawiadomiła uprzejmie, że mogą przyjść z wizytą zaraz nazajutrz, na przykład o piątej po południu. Pan Dominik entuzjastycznie wyraził zgodę, bez namysłu rezygnując z zaplanowanego pójścia do kina.
O wpół do piątej zadzwonili piętro niżej, do pani Nachowskiej.
Obwąchawszy jej drzwi Chaber wyraźnie okazał, że znajduje tu znajome zapachy. Janeczka i Pawełek obserwowali go z uwagą.
– Że Okularnik tu był, to wiemy – stwierdził Pawełek. – Widzieliśmy go na własne oczy. Popytaj go, kto jeszcze.
Janeczka zaczęła od Okularnika. Chaber poinformował, że owszem, Okularnik był.
– A Czesio? Był Czesio, piesku? Nie, Czesia nie było.
– Czekaj, kogo jeszcze… Fajksat! Chaber, pieseczku, był Fajksat?
Owszem. Pan Fajksat był.
– No, no – mruknął Pawełek. – A udawali, że się nie znają…
– Może byli oddzielnie – powiedziała Janeczka i ponownie przycisnęła dzwonek.
Pani Nachowska otworzyła drzwi znienacka, nie było słychać żadnych szmerów, zaskoczyła ich. Na jej widok doznali olbrzymiej ulgi, bo niepokój, czy nie została porwana, gnębił ich od wczoraj.
– Zobaczyłam przez wizjer wasze głowy – powiedziała znękanym głosem. – Proszę, wejdźcie, ale tylko na krótką chwilę. Boję się o was.
Szybko zamknęła za nimi drzwi i założyła łańcuch.
– Nie chcę, żeby was tu ktoś widział. Nie przychodźcie tu więcej. Doskonale znam waszego dziadka, ale nie mogę się z nim teraz kontaktować. I ze mną się kontaktować nie należy, powiedzcie to dziadkowi…
– Zaraz – przerwała z determinacją Janeczka. – Bardzo przepraszam. Ale to nie dziadek, to my…
– Co wy?
– To my mamy do pani interes i chcieliśmy z panią porozmawiać. To znaczy, chcieliśmy prosić, żeby się pani zgodziła…
– Nie mogę z wami rozmawiać – powiedziała gwałtownie pani Nachowska. – W każdej chwili może tu przyjść ktoś, kto nie powinien was widzieć. Nie mogę dopuścić…
Tym razem przerwał Pawełek.
– Nie ma sprawy – rzekł uspokajająco. – Ludzkie oko nas nie zobaczy. Gdyby tu ktoś szedł, nasz pies powie. I wtedy się schowamy byle gdzie, o, chociażby tu…
Poklepał wiszące na wieszaku okrycia, jakieś futro, jesionkę, płaszcz od deszczu.
– Nie będzie przecież szukał po kątach, nie? Zabierze go pani do pokoju, a my się od razu zmyjemy. Pies też się schowa, nie ma obawy.
Pani Nachowska patrzyła na niego, lekko oszołomiona.
– Myślisz…? Może to dobry pomysł… No owszem, wszystko jest lepsze od zetknięcia się z tymi ludźmi… Ale czy pies…?
– Załatw to z nim – polecił Pawełek siostrze i energicznie przejął dowodzenie. – Nie wiem, co pani woli, ale ja bym nie rozmawiał w przedpokoju, bo zza drzwi można usłyszeć. Lepiej gdzieś wejść, do jakiegoś pokoju albo do łazienki.
Pani Nachowska po sekundzie wahania opowiedziała się za łazienką. Zaczynała jakby nieco przytomnieć.
– I w łazience możecie się schować, to lepsze niż pod paltami. Drzwi do pokoju są dalej. Dobrze, wejdźmy tu…
Chaber już leżał przy drzwiach wyjściowych z nosem przytkniętym do szpary pod nimi. Janeczka weszła do łazienki za panią Nachowska i Pawełkiem. Usiedli na wannie, pani Nachowskiej zostawiając biały, łazienkowy stołek. Nie było ciasno, ta łazienka w starym domu miała rozmiary sali balowej.
– A właściwie dlaczego chcieliście ze mną rozmawiać? – spytała niespokojnie pani Nachowska. – Na jaki temat?
I Janeczka, i Pawełek zgodnie czuli, że sprawę należy wyjaśnić szybko. Pani Nachowska jest w takim stanie, że długo nie wytrzyma. Nie mieli pojęcia, co się z nią dzieje i skąd jej się bierze ten jakiś okropny stres, ale wiedzieli z całą pewnością, że pytać o to nie należy. Coś tu było. Panoszyło się w atmosferze coś tak dziwnego i niezrozumiałego, że wręcz przytłaczało.
Pawełek desperacko zdecydował się wytoczyć od razu najcięższe działa.
– Ten Okularnik, co tu był u pani i pan Fajksat, który też tu był, czają się na znaczki po panu Borowińskim – oznajmił, rezygnując z wyjaśniających wstępów. – Pan Borowiński miał panią zapisaną w notesie. Chcieliśmy zapytać, czy pani widziała jego znaczki.
– I pan Przeworski – dodała pośpiesznie Janeczka. – Kto to jest pan Przeworski i co on ma z tym wspólnego?
Pani Nachowska prawie skamieniała. Patrzyła na nich wzrokiem pełnym rozpaczliwego lęku i milczała. Dłonią objęła gardło, jakby chciała przygnieść coś, co ją dławiło. Janeczka i Pawełek poczuli się nieswojo.
– Boże – powiedziała wreszcie szeptem. – Trafiliście na Przeworskiego… Skąd… Skąd wiecie, że ci ludzie tu byli…
– Okularnika widzieliśmy na własne oczy – odparła Janeczka. – A o panu Fajksacie powiedział nam pies.