– Ale one mają znaczki…!
– Znaczki? Nawet nie zauważyłam… A co? Ty się interesujesz znaczkami?
– Tak – powiedziała Janeczka zdecydowanie. – I mój brat też.
Pani wzruszyła ramionami, jakoś niepewnie i bezradnie.
– Możesz je sobie zabrać, jeśli chcesz. To w ogóle trzeba usunąć, nie może zostać takie rozwalone…
– Ja to zrobię – zaofiarowała się Janeczka pośpiesznie. – Posprzątam tutaj, niech pani sobie nie zawraca tym głowy. Zrobię to bardzo porządnie.
Pani ucieszyła się wyraźnie, chociaż ciągle była niepewna i zakłopotana.
– Będę ci bardzo wdzięczna. Przykro mi, że narobiłam takiego bałaganu. Porządkuję mieszkanie po mojej ciotce i dobija mnie wyrzucanie śmieci, trzecie piętro…! Znoszę je tak po kawałku… Ale wiesz… Nie chciałabym, żeby te listy ktoś czytał…
– Nikt ich nie będzie czytał. Nie obchodzą nas listy, tylko znaczki. A jeżeli pani sobie życzy, mogę je osobiście spalić w naszym ogrodzie, albo w naszym piecu od centralnego ogrzewania. Mamy taki piec.
– Naprawdę…? Tak, chciałabym. Obiecujesz mi to?
– Obiecuję uroczyście…
Pani wreszcie sobie poszła. Janeczka popatrzyła za nią i pokręciła głową. Z tak skomplikowanym charakterem i umysłowością jeszcze się nie zetknęła. Głupota straszna, skoro wyrzuciła znaczki. Wyraźna inteligencja i rozum, skoro od razu pojęła, że można wierzyć Janeczce. Szlachetność i przyzwoitość, owszem, domagała się przecież dyskrecji…
Lekkomyślność potworna, zostawić tę całą korespondencję na pastwę losu…
Nie precyzując już dalej cech osobowości pani, Janeczka spojrzała pod nogi. Szczątki tekturowej walizki można było jakoś złożyć, ale zamek przepadł. Należałoby związać to sznurkiem. Nie miała sznurka, natomiast miała smycz. Jeżdżąc z Chabrem po mieście, zawsze nosiła ze sobą smycz, nie po to oczywiście, żeby na niej prowadzić psa, samo przypuszczenie, że mógłby być prowadzony na smyczy, stanowiło dla niego afront i obelgę, ale na wszelki wypadek, w razie gdyby się ktoś przyczepił. Do obwiązania walizki smycz nadawała się doskonale.
Przemagając lekki wstręt, Janeczka przyklękła, zgarnęła rozsypany stos i wepchnęła pod uchylone wieko. Zmieścił się z trudem. Okręciła to smyczą i uniosła w objęciach. Było ciężkie i niewygodne do niesienia. Rozstrzygnęło kwestię zajęć w tej okolicy, żadnych sklepów, żadnych spacerów, mogła tylko wrócić na pocztę i czekać na Pawełka. Usiądzie na tej walizce, a czatować będzie Chaber…
Doprowadzony przez psa Pawełek pojawił się za kwadrans siódma.
– No, wreszcie! – wykrzyknął triumfująco. – Jak zobaczyłem Chabra, wiedziałem, że jeszcze czekasz! Wiem, gdzie on mieszka! I wiem, gdzie…
– Czekaj! – Przerwała Janeczka, podnosząc się ze swojego siedziska. – Powiesz mi wszystko po drodze, a teraz potrzebny jest sznurek. Masz sznurek?
– Mam. Bo co? Co to jest?
– Nie wiem. Może skarby, a może śmieci. Listy ze znaczkami.
– Co?
– Listy ze znaczkami, mówię przecież. Jedna facetka wyrzuciła, a ja zabrałam.
– Jak to? Cała walizka…?!
– No właśnie. Trzeba to zawieźć do domu, a ona się rozlatuje. Obwiązałam smyczą, spróbuj jeszcze sznurkiem.
Zdumiony i zaskoczony Pawełek wygrzebał z kieszeni zwój sznura. Trochę go było za mało, żeby rozpadającą się walizkę przekształcić w pakunek łatwy do niesienia. Można ją było transportować tylko w dwie osoby, niosąc poziomo. Przez chwilę rozważali możliwość jazdy taksówką.
– Drogo – zauważył ostrzegawczo Pawełek.
– Dziadek by zapłacił – odparła trochę niepewnie Janeczka.
Dziadek zapłaciłby niewątpliwie z wielką radością. Dziadek zbierał znaczki przez całe życie, był ekspertem filatelistycznym, zaraził tym szlachetnym maniactwem najpierw Rafała, a potem ich obydwoje. Szacunek dla znaczków i wiedzę o nich mieli wpojone bez mała od urodzenia, a zbierać dla siebie zaczęli w ubiegłym roku. Dla walizki pełnej kopert dziadek zapłaciłby chętnie nawet za dwie taksówki, ale w jakiś niejasny sposób wydawało im się, że wówczas powinno się oddać mu to do przeglądania. Tymczasem chcieli sami. Było to coś odkrywczego, jakby penetracja terenów, na których jeszcze nie stanęła ludzka stopa. Oczywiście pokazaliby to potem i dziadkowi, i Rafałowi, ale najpierw chcieli sami… Zrezygnowali z taksówki.
– No więc dobrze mówiłem, on mieszka tam, na Sieleckiej – zaczął Pawełek już w autobusie, kiedy udało im się wsiąść w 172 razem z niewygodnym bagażem i psem. – Akurat niedaleko Stefka…
– Jakiego Stefka? – przerwała Janeczka, opierając na brzuchu swoją połowę ciężaru.
– Mojego kumpla. I jego starszy brat chodzi razem z tym Czesiem do szkoły, do jednej klasy. Jutro dowiem się o nim wszystkiego.
– A po co pojechał na miasto?
– No właśnie chcę to powiedzieć. Pojechał w Aleję Wyzwolenia do jakiegoś typa, nazywa się Zenobi Fajksat…
– Jak?!
– Fajksat. Jak Boga kocham, sprawdziłem na liście lokatorów. Prosto z poczty do tego Fajksata i siedział tam cały czas. A od Fajksata wrócił tutaj, nigdzie po drodze nie wstępował.
– I nie wiesz, co robili?
– Nie mam pojęcia. Prawdę mówiąc, próbowałem podsłuchiwać pod drzwiami, ale tamte domy budowali jakoś przesadnie porządnie albo co, bo nic nie słychać. Tylko, jak już wychodził i ten Fajksat zamykał za nim drzwi, usłyszałem jak powiedział do niego: „pamiętaj o Bonifacym!” A Czesio powiedział: „dobra, pamiętam”. I tyle. Nic więcej.
– Przepchnijmy się do drzwi, bo będziemy wysiadać – powiedziała Janeczka. – Jeszcze jakiś Bonifacy do tego
wszystkiego… No nic, będziemy go dalej pilnować. A tych listów z walizki mamy nie czytać, tylko spalić, obiecałam jej uroczyście, więc nie wygłup się przypadkiem…
Mieszkanie kumpla na Sieleckiej było w najwyższym stopniu atrakcyjne. Składały się na nie teoretycznie cztery pokoje, w praktyce było to trzy i pół. Trzy pokoje miały rozmiary mniej więcej przystosowane do gabarytów istoty ludzkiej, czwarty należący do Stefka, swobodnie zmieściłby się w przedziale kolejowym. Ustawione w nim trzy meble, łóżko, stolik i krzesło, powodowały, że jedna osoba mogła się na przykład rozebrać i ubrać, z tym, że ostrożnymi i ograniczonymi ruchami. Na krześle jednakże można było usiąść tylko przełażąc górą przez oparcie, albo też metodą wyciągnięcia go do przedpokoju i przywleczenia potem za sobą. Pozostały po usunięciu krzesła kawałek podłogi wystarczał do indywidualnych ćwiczeń gimnastycznych, absolutnie i bez reszty parterowych.
Pawełek spędził tam całe popołudnie, aż do wieczora. Połowę tego czasu zajęły wysiłki z hantlami, połowę drugiej połowy odrobina niezbędnego odpoczynku, resztę zaś pogawędka ze starszym bratem, który wreszcie wrócił do domu. Pogawędka stanowiła ukoronowanie cudownego wieczoru, aczkolwiek nabrała rumieńców dopiero, kiedy poruszono temat wielkich namiętności.
– Rozumiesz, on, ten Zbinio, brat Stefka, on ma na imię Zbyszek, ale nazywają go Zbinio, więc on zbiera breloczki – z zapałem opowiadał Pawełek siostrze już po kolacji. – Słuchaj, nie wyobrażasz sobie, jaką on ma kolekcję! To jest po prostu coś niemożliwego! Jeden ma od więźnia ze Związku Radzieckiego, oni tam podobno robią to ręcznie, fucha taka, sprzedają za różne rzeczy, jeden bułgarski, latarnia ze światełkiem w środku, wszystkie możliwe reklamówki, wiesz, od firm samochodowych i tych od benzyny, takie z latarkami, takie piszczące, na baterie, z różnych krajów, no mówię ci, rakieta! Tydzień można oglądać! Trzęsie się o to jak o śmierdzące jajka, do ręki brać nie pozwala, kota ma kompletnego, co ja mówię, stado kotów! I tak naprawdę zgodził się ze mną gadać dopiero, jak mu obiecałem algierski. Algierskiego nie ma. Niech teraz ojciec robi co chce, ale musi nam przysłać!