Pawełek wydał z siebie pufnięcie, pełne satysfakcji. Wymienił z siostrą spojrzenia i obydwoje pokiwali głowami.
– Dobra, i co dalej? Kto te zamienione znaczki dostał? Bo że nie dla samego siebie Czesio tę machloję robi, to my wiemy. Podejrzewamy, że dla takiego jednego, Barański się nazywa, ale musimy to wiedzieć na pewno.
– Na ten temat Czesio bąka niemożliwie głupio – skrzywił się Zbinio i ułożył breloczki w trójkąt. – Za Chiny średnio ludowe nie mogę tego zrozumieć! Najpierw wychodziło, że dla tego głupka, który sam zamieniał, co sensu żadnego nie ma, bo i nie zna się, i sam to załatwiał, i po jakiego diabła mu Czesio wobec tego. Potem okazało się, że Czesio mu dostarcza śmieć na wymianę. A on to nosi do jeszcze jakiegoś, Czesio go zna, owszem i chyba się go boi…
Oderwał na chwilę wzrok od trzech breloczków na stole i popatrzył na Pawełka.
– Będzie mętnie, ale sprzedaję, jak kupiłem – zastrzegł się. – Od wyciągania wniosków nie jestem, tylko wy. Ja mam tylko donosić, co się z Czesia wywlecze. Zgadza się?
– Zgadza – przyświadczył niecierpliwie Pawełek. – Mów to mętne.
– Ten, co zamieniał, Okularnik, o ile mnie pamięć nie myli, mecenas jest to jakiś, raz się Czesiowi wyrwało. Faktycznie adwokat, czy to była przenośnia?
– Owszem, adwokat.
– To trochę dziwny jak na adwokata – skrytykował Zbinio, układając breloczki według wielkości. – Ale ja się nie wtrącam. No więc już wam mówiłem. Okularnik zawarł znajomość z Czesiem na Saskiej Kępie, a potem okazało się, że tamtego jakiegoś Okularnik też zna i nie od Czesia o znaczkach wiedział, tylko od niego. A Czesio wiedział od Fajksata. Okularnik mu zakazał gębą kłapać i jakoś tak wyszło, że z tym od znaczków też się widział, a znajomości się wypiera…
– Kto z kim?
– Okularnik ze wszystkimi. Czesio go nie kocha nad życie. Znaczki kazał mu przynieś od tamtego… jak mówicie? Że się nazywa Barański? Może i Barański, gdzieś na Sadybie urzęduje. Jasnowidzący jest pewnie, bo sam z siebie wiedział, co to ma być, a miały być jakieś specjalne. Czesio, mówię, chyba się go trochę boi, ale jakieś interesy już z nim załatwiał. Uprzedzałem, że będzie mętnie, nic nie poradzę, więcej go naciskać nie mogę, bo się połapie i spłoszy.
– I tak dowiedziałeś się najważniejszych rzeczy – pochwalił Pawełek. – Ciekawe, swoją drogą, że ci się udało…
Nie odrywając spojrzenia od środka stołu, Zbinio gestem brody wskazał swego brata, siedzącego na parapecie okna.
– Przyczynił się – mruknął. – Skombinował towar z telewizji i już są umówieni, żeby tę makulaturę na plecach nosić. Przeze mnie się umawiali, więc sami rozumiecie…
Stefek siedział na parapecie okna, bo stamtąd miał najlepszy widok na Janeczkę. Rzecz jasna, nie patrzył na nią, nikt sienie gapi prosto w słońce, bo od tego można wzrok stracić. Przenosił oczy z oparcia krzesła na stół przed nią, z klepek podłogi z jednej strony na dywanik z drugiej, niekiedy spoglądał na ścianę za jej plecami, ale przez cały czas widział nie krzesło, klepki i dywanik, tylko jaśniejącą za stołem boginię. Siedział w bezruchu i właściwie nie robił nic, poza tym, że zdążył już oberwać połowę listków chińskiej róży, również stojącej na parapecie okiennym.
– Zostaw to – powiedziała surowo bogini – zniszczysz cały kwiatek.
Zbiniowi znów udało się oderwać na chwilę od zachwycającego widoku na stole. Rzucił okiem na brata.
– Ty kretynie! – wrzasnął. – Czekaj, zobaczysz, co matka powie…!
Stefek błyskawicznie zsunął się z parapetu o zgarnął porozrzucane dookoła listki.
– Suche były – zaczął niepewnie.
– Pozamiataj, to nikt nie zobaczy – poradził mu Pawełek. – Zaraz, ten Barański…
Urwał, bo nagle przyszło mu na myśl, że dobrze by było włączyć Stefka w sprawę zaplanowanych włamań. Przyda się na pewno, chociażby do latania po działkach. Zbinia włączać nie ma sensu, załatwi to zatem nie teraz, tylko później, w cztery oczy. Teraz najpilniejsza jest kwestia znaczków. Okazuje się, że Janeczka dobrze zgadła, przeszły w ręce Okularnika, a potem w ręce tego upiornego Barańskiego…
– Czy Czesio nie mógłby przynajmniej powiedzieć, jak on wygląda? – spytała z namysłem Janeczka. – Ten Barański. Spotyka się z nim, więc chyba wie?
– A wy nie wiecie? – zdziwił się Zbinio.
– Nie mamy do niego fartu – mruknął z niejakim rozgoryczeniem Pawełek.
Zbinio prawie się ucieszył. Dotychczasowe informacje opłacały tamten koński breloczek, otrzymany honorowo. Trzy nowe, leżące na stole, wymagały dalszych zabiegów, a już zdążył się do nich przyzwyczaić i nie wyrzeknie się ich za skarby świata! Tajemniczy Barański stwarzał możliwości.
– Musimy wiedzieć te rzeczy, bo części znaczków brakuje i wychodzi, że zabrał je ten parszywiec Okularnik – powiedziała Janeczka. – Musimy wiedzieć na pewno, czy są u Barańskiego. Już odnieśliśmy kawałek wielkiego sukcesu, bo odnaleźliśmy trochę tych znaczków, przez które nasz dziadek w ogóle nie poszedł spać i popłakał się ze szczęścia i chcemy odnieść cały sukces.
– Te breloczki… – zaczął Zbinio, kładąc rękę na trzech wisiorkach.
– Te breloczki będą twoje, jak się dowiesz wszystkiego o Barańskim – przerwała Janeczka – i jakie Czesio ma zamiary. I w ogóle wszystko o Czesiu. Na razie możesz je zabrać jako wypożyczone.
Zbinio był zdecydowany w razie potrzeby wywlec z Czesia nawet wnętrzności. Przygarnął breloczki ze środka stołu ku sobie.
– Dobra, umowa stoi…
– A ty go zwyczajnie pilnuj – zwrócił się Pawełek do Stefka. – Co zobaczysz, to nasze. A jak mu się co nie uda, to jeszcze lepiej. Gdzie on jest na przykład w tej chwili?
Stefek nie zhańbił się niewiedzą. Zbity kłąb zielska wepchnął do kieszeni, bo oddalenie się po szczotkę i śmietniczkę przekraczało jego siły.
– W domu – oznajmił z satysfakcją. – Siedzi i wycina znaczki, bo mu pozwoliłem zabrać całą torbę tej pani, co to czyta. I trzeba jej oddać, więc jest pilne. Nie poszedł tam, gdzie miał iść, bo go przedtem trochę wytrzymałem, nogami w nerwach przebierał, aż w końcu machnął ręką i przełożył na jutro. Zły był, że mu się zrobiło za późno, ale trudno, przepadło. Jutro znów się go uczepię. Zaniósł torbę do domu, byłem przy tym i zaczął latać po mieszkaniu za nożyczkami. Na dziś jest z głowy.
– Bardzo dobrze – pochwaliła Janeczka. Stefek w ataku szczęścia nie zdążył niczego stłuc, równocześnie bowiem Pawełek szurnął krzesłem.
– Możesz nas odprowadzić – przyzwolił rozkazującym tonem, podnosząc się z miejsca. – Obgadamy rozmaite detale…
Obgadywane po drodze detale wprawiły Stefka w istną euforię. Włamania do jakichś pomieszczeń, obojętnie jakich, dokonywane w szlachetnym celu i w towarzystwie nadziemskiej istoty, to było szczęście, przekraczające ludzką miarę.
– Dobra, koniec gadania, idę na to – rzekł twardo. – Kiedy?
– Trzeba natychmiast, ale rzecz w tym, że nie wiemy, gdzie ta działka, żeby ją szlag trafił – odparł gniewnie Pawełek. – Spróbuj i ty popytać kogo popadnie, jak z tymi działkami jest. Z tym, że Czesio ma pierwszeństwo.
– Dobra, rozumiem. Moja ciotka ma działkę.
– Co?
– Moja ciotka, mówię ma działkę… Janeczka aż się zatrzymała.
– W takim razie pójdziesz do tej ciotki jeszcze dziś. Żadnych telefonów, osobiście, niech ci porządnie wytłumaczy. Niech narysuje te zarządy! I potem do nas zadzwonisz…
W piętnaście sekund później Stefka nie było już widać… Późnym wieczorem z dwóch stron nadeszły wiadomości o klęsce. Pan Lewandowski dotarł do osoby, posiadającej działkę na Żoliborzu, Stefek zaś zjadł kolację u ciotki. Obaj donieśli, że owszem, istnieją zarządy, dla każdego skupiska działek oddzielnie i te zarządy bywają dostępne zazwyczaj w niedzielę koło południa, przez jedną, albo dwie godziny. Są to jedyne placówki, mogące udzielić informacji, przy czym żadna z nich nie posiada telefonu.