Zmieniam się, gdy poczuję krew. Najpierw krew ofiary. A potem krew sprawcy. Gdy wystawiam skurwysyna do odstrzału.
Mężczyźni przy stoliku obok mówili coraz głośniej. W końcu tu, w barze hotelu policyjnego, byli sami swoi. Heinz spojrzał w ich stronę. Byli w podobnym wieku, mieli koło czterdziestki i nosili identyczne czarne t-shirty, jakby kupili je u „bambusów”, jak pogardliwie nazywano Azjatów handlujących nieopodal, na największym bazarze Europy. Mężczyzna siedzący bliżej Heinza miał gęste czarne włosy, drugi był blondynem o przerzedzonych włosach sklejonych brylantyną. Skojarzył się Heinzowi z morskim ptakiem, który przeżył katastrofę ekologiczną, a teraz rozpaczliwie macha skrzydłami zlepionymi smarem i olejem.
– Kiedyś było zupełnie inaczej. – Brunet postawił na stoliku dwa wypełnione kieliszki. – Wiesz co, Limahl? Powiem ci coś. – Czknął. – Najlepiej pracowało mi się z chłopakami z Białorusi. Nawet jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Rozumieli, o co w naszej robocie chodzi. Pamiętam, jak dostaliśmy cynk, że mają gościa, którego my podejrzewaliśmy o dwa wyroki wykonane na naszym terenie.
– Ale nic na niego nie mieliście – wtrącił blondyn.
Brunet kiwnął głową.
– Oni też nie mieli. No to zrobiliśmy tak: zapakowali gościa do prywatnego samochodu. Do popiełuszki. Do bagażnika, no wiesz…
Limahl czknął, dając do zrozumienia, że wie, jak w policyjnym slangu nazywany jest samochodowy bagażnik.
– Więc ja – mówił brunet – też prywatnym podjechałem na granicę. Wyciągają faceta i mówią: „Przechodź przez granicę”, a kutas nie chce. To pociągnęli mu pod nogi z kałacha. Gość skacze na naszą stronę, a tu my już jesteśmy przy nim i czule go witamy. On pyta, za co jest zatrzymany. A ja mu mówię: „A za nielegalne przekroczenie granicy”.
Obaj zaśmiali się i wypili.
– Teraz ja ci coś powiem, Cygan – odezwał się blondyn nazywany jak gwiazda muzyki pop z łat osiemdziesiątych. – Opowiadałem ci kiedyś o facecie, który miał ksywę Hokus-Pokus…
– Nie pamiętam. – Cygan pokręcił głową.
– Naprawdę nazywał się Józek Kaleta. Hokus-Pokus wzięło się stąd, że niepostrzeżenie rozpruwał człowieka na pół, a klient, zanim umarł, zdążył jeszcze wysłuchać od Józka, co to ma właśnie poprzecinane, jakie organy krwawią najbardziej, i tak dalej. Taki krótki kurs anatomii. Rozumiesz? Wykonywał od niechcenia ruch, a ty patrzyłeś, jak flaki wychodzą ci na wierzch.
– Fachowiec – z uznaniem stwierdził Cygan.
– Żebyś wiedział. Hokus-Pokus swoich zdolności nie nadużywał, likwidował konkurencję, poza tym chętnie dzielił się wiedzą, więc był dla nas przydatny. Ale w końcu i na niego przyszedł czas.
Limahl w milczeniu napełnił kieliszki.
– Poćwiartowali Józka i spalili w piecyku koksowym. Głowa też się spaliła. Chłopaki z komendy nie wierzyli, bo głowa w piecyku koksowym podobno się nie spali. A tu taka niespodzianka… Nawet po śmierci zrobił hokus-pokus.
– No to wypijmy za Józka. – Cygan podniósł kieliszek.
– I za chłopaków z miasta – dodał Limahl. – Za kilka miesięcy idę na emeryturę. I wtedy zaproszę tylko miasto, bo jeszcze tylko oni na to zasługują. Tylko z nimi się jeszcze dogadasz.
– Wszystko się kiedyś kończy – powiedział Cygan i wytarł usta wierzchem dłoni. – No, to jeszcze po jednym.
Mają rację. Wszystko się kończy. Policja też się zmieniła. Gdy zaczynał pracę, uczył się od starych, doświadczonych milicjantów. Raptem w ciągu dwóch, trzech lat wszyscy ci ludzie zniknęli, jakby zmiotło ich tsunami. Byli wypłukiwani falami. Do policji wskoczyły młode wilki, wprowadzając nowe zwyczaje. Teraz Heinz sam był wśród oficerów niczym dinozaur z Jurassic Park. Był weteranem, który przekroczył policyjną smugę cienia.
Po raz kolejny przekonał się o tym dziś, kilka godzin temu, na przedpołudniowym zebraniu w komendzie stołecznej.
Zostali we trzech. Osuch skinął na policjanta o pożółkłych zębach, by nie wychodził.
– To jest komisarz Paweł Chlaściak – przedstawił go z nazwiska. – Jeden z moich najlepszych ludzi. I nie chcę – spojrzał zmrużonymi oczami na Heinza – by w tym zespole dochodziło do awantur. Rozumiemy się?
Heinz rozłożył ręce w pojednawczym geście.
– Też tego nie chcę. Dlatego proponuję, żebyśmy zrobili tak: zespół pracuje swoim rytmem, ja przyjrzę się sprawie z boku, będę jak taki wolny elektron. Poprosiłbym tylko o wsparcie ze strony kogoś, kto pomoże mi się zorientować w sytuacji.
– Jeszcze coś? – warknął Osuch.
– Służbowy samochód. Skoro jestem koordynatorem…
– Zgoda. Bylebyś się nie wtrącał w pracę zespołu. Aha, Heinz – inspektor zawiesił głos – jeszcze jedno…
– Tak?
– Ta sprawa musi zostać zamknięta, rozumiesz? Nawet jeśli nie będzie sprawcy.
– Prawda to jedno, a statystyki to drugie – szybko dopowiedział Chlaściak.
– Jest dokładnie tak, jak on mówi. – Osuch wytarł spocone czoło. – Musi być porządek w papierach. CBŚ też będzie nalegać. I żadnego niepotrzebnego rozgłosu. Jak chcesz być gwiazdą, to idź do telewizji. Do Kryminalnych albo do W-11.
– To wszystko? – zapytał Heinz.
– Chciałem cię o coś spytać… – Chlaściak uśmiechnął się. – Przez całe zebranie zastanawiałem się, czy ty w tej marynarce… Czy ty się nigdy nie pocisz?
Heinz nie odpowiedział od razu. Podszedł do Chlaściaka. Nie patrzył mu w oczy. Patrzył na jego pożółkłe zęby wyszczerzone w uśmiechu.
– Nigdy. A czy ty – dodał po chwili – nigdy nie myjesz zębów?
Spojrzał na zegarek. Ósma trzydzieści. Byli umówieni czterdzieści minut temu. Do baru przyszli kolejni goście. Postanowił zapłacić za piwa, odwrócił się w stronę kontuaru i wtedy poczuł, że ktoś kładzie mu rękę na ramieniu.
Stał przed nim mężczyzna wyższy o głowę, o pociągłej twarzy, z włosami postawionymi do góry. Nawet przy kiepskim oświetleniu widać było bliznę, która ciągnęła się od nasady nosa do prawego kącika ust.
– Komisarz Heinz? – usłyszał głos o niespodziewanie wysokim brzmieniu.
– Heinz. Jak marka ketchupu. Przez samo „h”.
– Nazywam się Piotr Karewicz. Wciąż podkomisarz. W firmie mówią do mnie Karloff. Chyba się domyślasz, dlaczego.
Faktycznie.
Karloff uśmiechnął się, a blizna na jego twarzy wydłużyła się dwukrotnie. Teraz skojarzenie z nazwiskiem sławnego aktora grającego w horrorach wydało się Heinzowi wręcz banalne.
Usłyszeli brzęk tłuczonego szkła. Spojrzeli w kierunku najbliższego stolika. Cygan spał na krześle odchylony do tyłu. Głowa Limahla opadła na blat stołu. Z przewróconego kieliszka sączyła się strużka wódki. Szkło dwóch innych kieliszków zrzuconych na podłogę chrupało pod butem Limahla. Miażdżył je, jakby gasił niedopałek papierosa.
– Może stąd wyjdziemy? – zaproponował Karloff. – W okolicy są ciekawsze miejsca. Tam spokojnie pogadamy.
Gdyby szedł sam, pewnie przeoczyłby wejście do lokalu. Ulica Ząbkowska, wyjaśnił Karloff, straciła sławę niebezpiecznego miejsca należącego do Trójkąta Bermudzkiego. Heinz pamiętał z czasów studenckich, że samotne wędrówki po Trójkącie, pod czujnym okiem zakapiorów w różnym wieku wystających na pokiereszowanych przez czas podwórkach, były jak kuszenie złego losu. Ze zdumieniem zobaczył, że w jednym z takich podwórek wciąż wisi szyld sklepu muzycznego, w którym można było kupić t-shirty z nazwami deathmetalowych zespołów. Przypomniał sobie, że był tu przed wielu laty i że kupił wtedy kilka pirackich kaset. Przeszli koło kapliczki z Matką Boską i przecięli ulicę. Karloff otworzył drzwi i Heinz zderzył się z białym łbem bullteriera, zrobionym z plastiku.