– Coś ci powiem, Karloff – najwyraźniej odzyskiwał siły. – Nigdy więcej nie nazywaj mnie chłopczykiem.
– To ja ci coś powiem – Karloff zmrużył oczy. – Ty to na razie możesz mi wieśmaka przynieść. W najlepszym razie…
Heinz odciągnął Karloffa. Patrzył na pozieleniałą twarz Baryki.
– Pozwól, że ci coś wyjaśnię – zachrypiał, przekrzykując przejeżdżającą na sygnale karetkę. Najpierw uzupełnię to, co mówił zimny doktor. Jest jeszcze taka wariacja duszenia torbą foliową, jaką stosują nasze służby specjalne… Zresztą tak robią specsłużby na całym świecie. Wyobraź sobie nowoczesną, dobrze wyposażoną salę operacyjną.
Leżysz przywiązany do stołu jak w czasie operacji. Jesteś zaintubowany jak do zabiegu. Facet w białym fartuchu i masce chirurgicznej robi ci zastrzyk. Podaje środek zwiotczający mięśnie oddechowe. Choćby osławiony pavulon. „Łowców skór” z Łodzi pamiętasz? Nie czekał, aż Baryka odpowie.
– Zaczynasz się dusić – chrypiał Heinz. – Czujesz zwierzęcy strach przed śmiercią, przy pełnej świadomości zaczynasz umierać. Wtedy podają antidotum i zaczynasz znowu oddychać. I to się powtarza. Pavulon. Antidotum. – Palce Heinza wbiły się niczym ostrza noży w okolice ramion podkomisarza. Punkty atemialne. Szczególnie czułe punkty na ciele człowieka, przy których, jak mawiał sensei Kastoriadis, pięta Achillesa to mały pikuś. Mały pikuś. Swoją drogą ciekawe, gdzie Lambros nauczył się tego wyrażenia. – Pavulon. Antidotum. Pavulon. Antidotum… – Heinz powtarzał jak w transie, dźgając Barykę w okolicach pach. – Ile razy jesteś gotów tak umierać?
– Chcesz powiedzieć… – Oficer, który kilka minut temu przestał być dziewicą, odzyskał głos. – Chcesz powiedzieć, że służby specjalne mają coś wspólnego z tym zabójstwem?
– Nic nie rozumiesz. – Heinz odsunął się od swojej ofiary. – Ale może się jeszcze wyrobisz… Może… To była lekcja. Czas na podsumowanie. Po pierwsze, nigdy nie dzwoń do prokuratora z pytaniem, czy przyjdzie na sekcję zwłok. W dziewięciu przypadkach na dziesięć i tak nie przychodzą. Unikają nieprzyjemnych wrażeń. Poza tym zapamięta twoje nazwisko. I gdy następnym razem będziesz do niego dzwonił z naprawdę ważną sprawą, posłuży się byle pretekstem, żeby cię spuścić na drzewo.
– Dobrze gada – zaśmiał się Karloff.
– Teraz nauka druga. Ci dwaj na stole wyglądali tak niepozornie, prawda? Nie widać po nich, co przeszli, zanim umarli. Ale możesz być pewien, że cierpieli. Cierpieli jak skurwysyn. Twoje rzyganie to przy tym niewinne pieszczoty. Dlatego nigdy nie mów o ofiarach z lekceważeniem. Nawet wtedy, gdy chcesz stłumić własną niepewność albo tylko odruch wymiotny. Nie wyśmiewaj się z nich. To nie są żadni „super truper”, rozumiesz? I wreszcie – Heinz zawiesił głos – nauka trzecia. Masz wydatek w pralni chemicznej czy ekologicznej. Zarzygałeś sobie kurtkę.
Baryka spojrzał w dół. Przy kieszeni po prawej stronie i na rękawie widniały plamy, które odcinały się barwą od beżu.
– Kurwa… O kurwa… – Podkomisarz gwałtownymi ruchami zaczął rozcierać plamy. – Co Jolka powie? Ona tak lubi tę skórę…
– Powiem ci jeszcze coś – przerwał mu Heinz. – Gdy odbierzesz kurtkę z pralni, wciąż będziesz czuł, że coś jest nie tak. A wiesz, dlaczego? Bo zapach trupa wsiąka w skórę jak jasna cholera. Nigdy nie przychodź tu – ruchem głowy wskazał wejście do zakładu medycyny sądowej – tak ubrany. Ani na miejsce zdarzenia, jeśli możesz tam zastać rozkładające się ciało. To nauka numer cztery. Tyle o tym. – Przeczesał siwe włosy na skroniach.
Do Pałacu Mostowskich pojechał razem z Karloffem. Baryka poszedł szukać pralni. Całą drogę milczeli.
– Dlaczego tak go potraktowałeś? – zapytał Karloff, gdy wjeżdżali na dziedziniec. – Po co to całe kazanie o szacunku dla ofiar? Przecież nie żyją, a chłopczyk niech jakoś sobie radzi, by jak najszybciej przestał być chłopczykiem…
– Powinieneś jeszcze dodać – cierpko zauważył Heinz – że przyszłość należy do takich jak on. Młodych i ambitnych… Ty wciąż będziesz podkomisarzem, a on będzie się piął. I może zacząć się odgrywać…
– Nie odpowiedziałeś mi. Poza tym skąd w tobie tyle agresji, Heinz?
– Dlaczego tak go potraktowałem? – Heinz wpatrywał się tępym spojrzeniem w przednią szybę samochodu. – Kiedyś ci opowiem.
– Opowiedz teraz! – Karloff nie panował nad sobą. Heinz popatrzył mu w oczy.
– Okej. Może urzeknie cię moja historia.
Karloff zawrócił z piskiem opon. Heinz zdążył zauważyć, że posterunkowy stojący przed komendą spojrzał uważnie na ich samochód. Pięć minut później siedzieli w pubie przy Placu Bankowym.
10
Wszystko zaczęło się w pochmurny wrześniowy dzień 2001 roku w Mysłowicach, gdy do spalonego domu wkroczyli policjanci. W ogrodzie na tyłach posesji znaleźli zwęglone zwłoki młodej kobiety. Nikt nie miał wątpliwości, w jaki sposób zginęła. Morderca posadził ją na krześle i przywiązał ręce do oparcia. Potem oblał benzyną i podpalił. Żaden z sąsiadów mieszkających w tej spokojnej okolicy nie słyszał krzyku płonącej żywcem ofiary.
Wtedy do sprawy wkroczył Rudolf Heinz. Voodoo Child. Prawdziwe dziecko czarnoksiężnika. Profiler po stażach w Quantico i Liverpoolu, policjant, o którym mówiło się, że potrafi przestępcę wyczarować, gdy inni w nieskończoność analizują zabezpieczone ślady i po raz setny czytają przesłuchania. Ale dziecko czarnoksiężnika ma także swoje mroczne oblicze, i Heinz też je miał. Pobyt na oddziale odwykowym po rodzinnej tragedii, a później głęboka depresja zatrzymały wspinaczkę po szczeblach policyjnej kariery. Koledzy pięli się w górę, on należał do grupy wiecznych podkomisarzy. Doszło do tego, że chciał odejść z policji i wpadł na szalony pomysł, że zrealizuje marzenie swojego życia – zacznie grać w pubach rockowe przeboje. Już miał cisnąć papierami, gdy zdarzyła się ta historia.
Na posesji w Mysłowicach znaleziono ślady. Cztery niewielkie wgłębienia w ziemi. W zasadzie to Heinz zasugerował, by ich szukać. Godzinami myślał o tym, co zrobił morderca. Bo nie zabił ot, tak, po prostu. Dokonał egzekucji. Spalił na stosie. Jak inkwizytor. Heinz utwierdził się w tym przekonaniu, gdy prześwietlono życie ofiary. Kobieta, oficjalnie zarejestrowana jako bezrobotna, trudniła się najstarszym zawodem świata i radziła sobie całkiem nieźle wśród licznej konkurencji. Ale mordercy spalenie żywcem nie wystarczało. Było zaledwie jak poranna kąpiel. Jak oczyszczenie ciała. Musiał wymierzyć karę jeszcze jakoś inaczej. Co robił, zanim podpalił szmatę, której użył jako lontu? Heinz domyślił się. Morderca mówił. Mówił do kobiety. Opowiadał jej, dlaczego ją zabije i jak to zrobi. Jak będzie cierpieć. Wyniósł do ogrodu drugie krzesło i usiadł naprzeciwko niej. Nie za blisko, bo bliskość może sprawić, że w ostatniej chwili niespodziewanie litość weźmie górę. I nie za daleko, żeby nie tracić kontaktu. Usiadł tak, by sycić się jej przerażeniem, by patrzeć, jak płonie. Cztery ślady po nogach krzesła znaleziono w odległości trzech metrów od spalonego ciała. Heinz wiedział już, jak on to robi, nie wiedział, gdzie szukać sprawcy.
Seksualne tło zbrodni nie ułatwiało typowania mordercy. Inkwizytor uderzył dwa tygodnie później w Tarnowskich Górach. Wszystko odbyło się według podobnego scenariusza. Posesja na skraju ulicy, brak świadków, środek dnia. Ofiara skrępowana kablem elektrycznym i przywiązana do krzesła. I cztery wgłębienia w ziemi w niewielkiej odległości od zwłok. Różnice były dwie. Inkwizytor zabił tym razem mężczyznę, dobrze zresztą znanego policji. Facet był „opiekunem” katowickich prostytutek.