Poczuł ulgę, gdy zobaczył, że przydzielili mu nowego kierowcę. Gdy znalazł się na Wybrzeżu Gdyńskim, od razu zrozumiał, dlaczego budynek Polskiego Komitetu Olimpijskiego nazywany jest ironicznie Pałacem. Gmach powalający luksusem miał się nijak do mizernych osiągnięć polskich sportowców zdobywających medale najczęściej w dziwnych konkurencjach. Latanie precyzyjne, brydż sportowy, zawody strongmenów. W tym jesteśmy dobrzy. I jeszcze – przypomniał sobie wątpliwej jakości dowcip – saneczkarstwo dwójkowe mężczyzn na torach naturalnych.
Minęli parking dla vipów, na którym stało kilkanaście samochodów, głównie terenowych.
– Rozejrzę się. To nie potrwa długo – rzucił do kierowcy, który bez słowa sięgnął do schowka i wyjął „Naszą Legię”.
Zabrał teczkę z dokumentacją fotograficzną i szkicem terenu. Popatrzył na zieleniące się zarośla i kilka potężnych drzew. Zobaczył, że ktoś mu się przygląda z budki ochroniarskiej. Drzwi otworzyły się i stanął w nich niski sześćdziesięciolatek. Heinz podszedł bliżej.
– To tam, proszę pana – ochroniarz wskazał ręką. – Tak jak kończy się główna ścieżka i zaczynają krzaki. Pod tamtym drzewem. Chodzi panu o tych dwóch? Nie mogę z panem podejść, bo zaraz, ktoś będzie chciał wyjechać z parkingu. Człowiek pójdzie się odlać w krzaki, zabawi tam pół minuty, a potem tu – skinął w stronę terenówki
– robi się siwy dym. Tak jakby ich tych kilka sekund miało zbawić.
Heinz milczał. Milczenie przeciągało się, a mężczyzna, który przytrzymywał ręką drzwi budki ochroniarskiej, tracił pewność siebie.
– Chyba że pan w jakiejś zupełnie innej sprawie…
– Nie. Skąd pan wie, że chodzi mi o tych dwóch?
Mężczyzna wyprostował się.
– Znam się na ludziach, proszę pana.
Zna się na ludziach. Zobaczymy.
– No i co podpowiedziało panu doświadczenie? – Heinz podszedł do ochroniarza, który na czarnej bluzie miał naszywkę „Zubrzycki”.
– Mężczyzna z szoferem. Sam. Aktówka w ręku. Nie jest pan dziennikarzem. Za staryś pan, teraz tylko takich szczawi przysyłają. No to skąd pan może być? Ze służb. To proste… No, a co tam jest? Ma pan ich zdjęcia? – Zerknął na szarą teczkę.
– Rozumiem, że nie było tu pana wtedy, gdy ich znaleźli…
– I chwała Bogu! Noc można spędzić przyjemniej – zarechotał strażnik.
– Ale pewnie ma pan dyżury o różnych porach – Heinz nie ustępował. – Może zauważył pan coś niezwykłego w ostatnim czasie… Jacyś niespodziewani goście… Może ktoś się tu rozglądał?
– A co miałoby być niezwykłego? Mamy piękny kwiecień, ciepło jest. Wieczorem co chwila ktoś tu podjeżdża i wie pan…
– Nie wiem – szybko przerwał Heinz.
– Sodomici, proszę pana – wyszeptał mężczyzna. – A w ogóle to dokąd ten kraj zmierza? Albo pedały, albo Żydzi, albo Niemcy – wskazał budynek w głębi Centrum Olimpijskiego. – Widzisz pan szyld? Deutsche coś tam… I jak ma tu być dobrze? Poza tym – ochroniarzowi nie zamykały się usta – to był środek tygodnia. Największy ruch jest w weekend. Pan patrzy – wyciągnął rękę w stronę Wisłostrady – tam szkolenie psów, tam – obrócił się w prawo – jazdy konne. Zwariować można. Ale tak jest w weekend. A w tygodniu tylko pedały…
Heinz pogrzebał w kieszeniach, jak zwykle ponapychanych niepotrzebnymi kartkami. Portfel. Telefon komórkowy. Jak zwykle niczego nie mógł znaleźć. W końcu wydobył jakiś czysty skrawek i długopis.
– Faktycznie zna się pan na ludziach – powiedział. – Zapiszę mój telefon. Gdyby pan sobie coś przypomniał, proszę dzwonić, o każdej porze…
– A kogo mam prosić? – W oczach mężczyzny pojawiła się czujność.
– Komisarz… – zawahał się. – Komisarz Krakowiak – dopisał na kartce.
Gdy chował długopis, namacał w kieszeni plik wizytówek.
Kontrola. Panować nad sobą. Odruchowo daje się zawsze wizytówkę. Nigdy nie wiadomo, kiedy ludzie przypomną sobie coś, wydawałoby się, całkiem nieistotnego. Tym razem jednak postąpił inaczej. „Albo pedały, albo Żydzi, albo Niemcy.” Wyobraził sobie minę tego ochroniarza, gdy odczytuje na wizytówce brzmiące z niemiecka nazwisko: Heinz. Albo imię Rudolf.
Poszedł w stronę, gdzie znaleziono zwłoki.
Otworzył teczkę i popatrzył na zdjęcia. Tak, to musiało być tu. Był na miejscu. Poczuł suchość w ustach. Zamknął oczy.
Ofiary zostawiono przy głównej ścieżce. Na środku sceny. Jeśli mamy do czynienia ze sceną. Wystarczyło postawić samochód w poprzek drogi, a następnie wynieść ciała i położyć przy drzewie. Heinz przeszedł kilkadziesiąt metrów w prawo, tam, gdzie mniej wydeptana ścieżka opadała w dół, aż do zwalonej brzozy. Ślady prowadzące za drzewem do Wisły stawały się coraz mniej wyraźne. Odwrócił się i kilka metrów od siebie zobaczył narożnik siatki okalającej Centrum Olimpijskie. Nie wiedzieć czemu przypomniał sobie posąg Ikara z urwanym skrzydłem autorstwa Igora Mitoraja, stojący przed Pałacem. Ikar – symbol szlachetnej naiwności i klęski – jakoś dziwnie komponował się z ciałami kleryków. Kto wie? Będzie pamiętał o tym skojarzeniu.
Ziemia była coraz bardziej grząska. Postanowił się wycofać. Wrócił do miejsca, gdzie znaleziono ciała kleryków. Znowu zamknął oczy.
Wyobraził sobie, że jest noc. Zobaczył podjeżdżający samochód. Na dziewięćdziesiąt procent miał do czynienia z jednym sprawcą. Dlaczego? Bo praktyka wskazuje, że mordercy, jeśli działają w grupie, na ogół unikają inscenizacji takich jak ta. Rajcuje już samo współdziałanie, współuczestnictwo innych. Gdy zabójców jest dwóch – albo więcej – ukrywają ciało. Ryzyko, że któryś ze wspólników się wygada albo że policja przypadkiem wpadnie na ślad, jest statystycznie większe. Poza tym jeszcze kilka mniej oczywistych drobiazgów świadczyło o tym, że morderca działał sam. Na przykład taki, że podjechał w miejsce, gdzie jednemu człowiekowi łatwo było położyć dwa ciężkie, bezwładne ciała.
Nie. Nie położyć. Ułożyć.
Dlaczego jednak podjął ryzyko, by pozostawić je na głównej ścieżce? Dlaczego nie pojechał tam, gdzie byłoby bezpieczniej, w stronę powalonej brzozy?
Wyobraźnia Heinza pracowała na pełnych obrotach.
Samotny morderca nie dałby rady przenieść tam ciał. Za duży wysiłek dla jednego człowieka. Człowieka zbyt słabego, niewysportowanego albo po prostu za starego na takie wyczyny. A może bał się, że na nadwiślańskich wertepach wysiądzie mu samochód? Może ma kiepski samochód. Może być i tak. Tak czy inaczej nie każdego stać na to, by przewieźć ciało z miejsca zbrodni w inne, starannie wybrane miejsce.
Wieziesz trupa. W tym przypadku – wieziesz dwa trupy. Najpewniej w bagażniku. W popiełuszce – przypomniał sobie rozmowę w hotelowym barze. Wieziesz dwa trupy i musisz mieć nerwy ze stali. Wystarczy, że zwyczajnie zatrzyma cię drogówka. Jakiś znudzony wąsaty sierżant. Albo złapiesz gumę. Ktoś postanawia ci pomóc. I wszelkie twoje zamierzenia nagle biorą w łeb.
Heinz rozejrzał się jeszcze raz. Kilkaset metrów na lewo znajdowała się stacja benzynowa. Był pewien, że policjanci uważnie przejrzeli nagrania zarejestrowane przez kamery jedenastego i dwunastego kwietnia. Odwrócił się. Szeroka nić Wisłostrady przecinała gigantyczne, zieleniące się połacie. Po drugiej stronie jezdni dostrzegł pub należący do nadwiślańskiego szlaku barów, z którego dziś pozostały tylko relikty. Pewnie tam też ci z komendy stołecznej już zajrzeli.
Usłyszał głosy ptaków znad Wisły.
Mam do czynienia albo z osobnikiem niepoczytalnym, który nie jest świadomy ryzyka, albo z totalnym desperatem. Z desperatem, który przemyślał wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Morderca wiedział, co robi. Tu nie było źdźbła improwizacji. Morderca miał czas, by wymalować szminką trójkąty i wypisać cyfry z godziną śmierci papieża. Chyba że zrobił to już wcześniej, tam, gdzie zabił chłopaków. Tak czy inaczej – i to zaplanował. Wiedział, że klerycy są gejami. Stąd trójkąty. Stąd miejsce schadzek homoseksualistów.