Czytaj ślady, nawet te nikłe – Heinz mówił do siebie – to wszystko ma znaczenie. Skłonności seksualne są tu kluczem. Oraz to, że ofiary były w tym samym seminarium. Nic innego nie wchodzi w grę.
Myślał teraz o ofiarach. Morderca odstawił przedstawienie. Ale i oni odegrali przed śmiercią swoją scenkę. Nowe firmowe ubrania. Buty. Każdy włożył na siebie z tysiąc złotych albo więcej. Chłopak, który chodzi do manikiurzystki i ma zrobionego frencha. To nie jest szary świat zamkniętych w celach zakonników. Oni szli na występ. Na podryw. Na umówione spotkanie. Jak męskie kurwy. – Heinz myślał gorączkowo. – Sądzili, że wrócą późno w nocy. Stąd te ciepłe kurtki. Jedenastego kwietnia w Warszawie – sprawdził to w dokumentacji – było ciepło. Prawdziwie letnia pogoda. Ale noce w kwietniu, nawet takim jak ten, bywają chłodne. Przygotowali się starannie, lecz stało się coś niespodziewanego nawet dla nich. Ktoś, kto ich udusił, znał ich plany. Albo poznał je na tyle dobrze, by działać z zegarmistrzowską precyzją.
Obrazy w głowie Heinza przypominały teledysk zespołu Prodigy. Teraz widział dwa martwe ciała na zimnych stołach sekcyjnych. Otarcia naskórka na przegubach i kostkach stóp. Podobne ślady na ustach. Szarpali się. Krzyczeli. Dlaczego? Bo morderca przywiązał ich najpewniej do krzeseł i zalepił im usta taśmą. Bał się, że ktoś może usłyszeć krzyk. Dlaczego nie zabił ich od razu? Dlaczego zdzierał taśmę z ust? Jak to wszystko się odbyło?
Gdy powiał wiatr, Heinz poczuł, że wilgotna koszula lepi mu się do ciała. Przeszył go dreszcz.
Raz jeszcze zobaczył tę scenę. Morderca trzyma ich gdzieś w zamknięciu. Może w piwnicy. Może w domku letniskowym. Poddusza, a potem, gdy brakuje tlenu, znów daje nadzieję. Zrywa taśmę z ust. Chce słuchać.
Czego, skurwysynu, chciałeś posłuchać? Jak błagają o litość? Nie, to nie o to chodzi. Nie to cię kręciło.
Znów przeszył go dreszcz. Tym razem nie wywołał go wiosenny wiatr znad Wisły. Heinz przypomniał sobie, jak siedzi z rękami i nogami przywiązanymi do krzesła, a nad nim pochyla się uśmiechnięta twarz Inkwizytora.
– Wyznaj swoje grzechy – usłyszał wtedy w starym śląskim mieszkaniu.
Oni też mieli się wyspowiadać – pomyślał o klerykach. Morderca chciał, by klerycy się wyspowiadali. Cokolwiek to znaczy. Dusił ich i odpuszczał. Czekał. A oni umierali i zmartwychwstawali.
Nie – Heinz zapiął sztruksową marynarkę – w tym wszystkim nie było źdźbła improwizacji. Panowanie nad sobą. Pełna kontrola – przypomniał sobie, co myślał, gdy wręczał ochroniarzowi kartkę z numerem telefonu. To samo można powiedzieć o mordercy.
Długo wpatrywał się w miejsce, gdzie leżały ciała, jakby chciał wywołać ducha sprawcy. A najlepiej – nie tylko ducha.
Seks za pieniądze. Klerycy. Spowiedź. Spowiedź ostateczna. Wyznanie winy jako element krucjaty. Przypomniał sobie statystyki. Morderców zabijających z pobudek religijnych, pomijając niepoczytalnych i jednocześnie przekonanych, że są instrumentem w rękach Boga, było niewielu. Nawet w tak popieprzonym kraju jak Stany Zjednoczone, a co dopiero w Polsce. Wprawdzie – przypomniał sobie – sławni seryjni mordercy Henry Lee Lukas i Ottis Toole uważali, że należą do satanistycznej sekty „Ręce Śmierci”, a Richard Ramirez podczas procesu pokazywał pentagram wytatuowany na dłoni. Nie zmienia to faktu, że seryjni mordercy na tle religijnym należą do rzadkości. A tu mamy tę cholerną godzinę śmierci papieża, wymalowane różową szminką cyfry, które postawiły na nogi polską policję.
Richard Ramirez – przypomniał sobie mężczyznę, który w lustrzanych okularach wyglądał jak Jim Morrison z zespołu The Doors. Skurwiel miał ksywę Mroczny Łowca. Ciekawe – pomyślał Heinz – jak nazwą naszego specjalistę od kleryków. Jeśli znów da znać o sobie. Torebkowy Klecha? Syn Karola? A może – biorąc pod uwagę miejsce znalezienia zwłok – Krwawy Olimpijczyk?
Zmęczony, zapadł się w fotelu dla pasażera. Miał złą noc. Postanowił wrócić do hotelu i przespać się.
Gdy ruszyli, poczuł smród.
– Chodził pan, chodził, aż w coś pan wdepnął, komisarzu – usłyszał głos kierowcy. – Wiosna jest przecież. Psie kupy wybiło.
Zatrzymali się, by Heinz mógł wytrzeć podeszwę. Gdy oglądał wyczyszczony but, przypomniał sobie sportowe obuwie jednego z zamordowanych i dziwny ślad w protektorze.
Ani źdźbła improwizacji. Żadnego błędu. Czy aby na pewno żadnego?
12
Zaśmiała się i podpisała na siebie wyrok.
Patrzył, jak jej oczy rozszerzają się, usta rozchylają gwałtownie, wydobywając zmarszczki skryte pod grubą warstwą makijażu. Usłyszał głośny gardłowy śmiech i spostrzegł, że obfite piersi falują ciężko. Nie, nie była już dla niego piękna. Ani czuła i delikatna. Nagle, jakby zdarł niewidzialną zasłonę, zobaczył, jaka jest naprawdę. Dojrzał, że jej starzejące się ciało to zwały tłuszczu. Dostrzegł prostactwo i nieokrzesanie. Wreszcie do niego dotarło, że jest taka sama jak inne.
Kobieta wciąż się śmiała, na dodatek wyciągnęła w jego stronę palec zakończony paznokciem, z którego odłupał się kawałek różowego lakieru. Gdy zobaczył wycelowany w siebie palec, cofnął się o krok i zatrząsł. Tak samo pokazywały go sobie siostry, potem koleżanki w klasie i nauczycielki. Wycelowany palec i śmiech. Pierwsze stadium tortur i upokorzenia.
– Ale się, chłopczyku, zaczerwieniłeś! Zjarałeś cegłę, wiesz? Masz policzki jak buraki, o takie!
Nadęła policzki i uszczypnęła się w nie. Ze świstem wypuściła powietrze i znowu zaczęła się śmiać.
– Burak, burak! – Nagle spoważniała. – Ale ty jesteś nieśmiały. Chciałam tylko, żebyś mnie pocałował… – Zmrużyła oczy i zaczęła przywoływać go dłonią. – No chodź…
Jest taka sama jak inne – pomyślał. Wszystkim chodzi o to samo. O to, by mnie ośmieszyć. Cofnął się w stronę drzwi.
– Pój-pójdę zro-o-bić herbatę.
Zaśmiała się. Zobaczył, że jej górna jedynka ma różowy odcień w kolorze szminki i lakieru do paznokci.
– I jeszcze zaczynasz się jąkać – westchnęła.
Poszedł do kuchni. Odkręcił kran i wpatrywał się w nieusuwalne ciemne plamy w zlewie. Jak plamy na rękach chorego starego człowieka. Jak plamy na rękach ciotki, która wychowywała jego i dwie starsze siostry. Ciotki, która, gdy miał dziesięć lat, zaczęła przychodzić do jego sypialni. Mieszkał teraz sam, w zrujnowanym domu. Jego wiek był zagadką dla wszystkich. Są tacy ludzie, którzy wyglądają tak samo, gdy mają piętnaście lat i gdy są po czterdziestce. Wyglądają równie beznadziejnie. Podwinął rękawy. Zobaczył, że na czarnej koszuli osiadły płatki łupieżu, który trapił go przez ostatnie dwadzieścia lat. Znów poczuł falę ciepła na policzkach. Całe szczęście, że stał tu, w kuchni, sam.
Patrzył w otwór odpływowy zlewu i na ściekającą wodę, która zagłuszała kobiecy śmiech. Był pewien, że ta gruba śmiejąca się zdzira rozsiadła się teraz wygodnie na kanapie i czeka na jego powrót. Przywołał obraz sprzed chwili, gdy jej zdziwione oczy otworzyły się szeroko. Tyle że tęczówki nie były piwne, ale zielone. Takie jak u tamtej, którą ukarał w Lasku Aniołowskim.
– Jest taka sama jak inne – wycedził.
– Mówiłeś coś? – zawołała.
– N-nie. N-nic.
Zbyt mocno przekroił cytrynę i zranił opuszkę kciuka. Patrzył, jak krew miesza się z kwaskowym sokiem. Zacisnął zęby. Bolało. Niedługo to ją będzie bolało. I to bardzo.