– Nie znam się na piłce – mruknął. – Dokładnie – udawał, że liczy – od 1966 roku nie interesuję się piłką.
Wstał i poszedł po piwo. Zobaczył wiszące godło Polski Ludowej, z orłem bez korony. Kolejna knajpa w stylu retro.
Gdy czekał na piwo, przeczytał, że dziś daniem dnia były warzywa curry z ryżem basmati. Trzydziestolatek w czarnym swetrze – ten niższy – stał przy barze i wciąż wpatrywał się w aluminiowe rury. Ktoś uderzył go w nerkę. Syknął z bólu i odwrócił się.
– Weź piwo i chodź – powiedział Karloff. – Poznam cię z kimś.
Podeszli do stolika, przy którym siedział trzydziestolatek w chitonie. Jego dłoń zdobił pierścień z bladozielonym kamieniem. Pierścień błysnął, gdy mężczyzna podniósł do ust pomarańczowego drinka.
– Poznajcie się. – Karloff sapnął, jakby zmęczył go dystans, który przebył między dwoma stolikami. – Jacek Latoszek jest reżyserem filmowym, pewnie o nim słyszałeś.
Przedstawił Heinza, który kiwnięciem głowy potwierdził, że nazwisko jest mu znane.
Reżyser uśmiechnął się, ukazując dwa rzędy nienaturalnie białych zębów.
Różowy szal, zielony pierścień, pomarańczowy drink, białe zęby. Można dostać kolorowego zawrotu głowy.
– Właśnie pracuję nad nowym projektem – reżyser zaczął mówić z szybkością karabinu maszynowego. – Bohaterem jest chłopak, który chce założyć rozgłośnię radiową wyspecjalizowaną w tematyce sportowej. Ale taką w stylu retro, gdzie będzie można jeszcze raz posłuchać transmisji meczu na Wembley albo walk polskich bokserów na olimpiadzie w Tokio. Taka tęsknota za przeszłością, za czymś, czego nie ma? Nadążacie?
Karloff próbował coś odpowiedzieć, ale Latoszek był szybszy.
– I chłopak odnosi sukces, ale ciągle mu mało. Tak na prawdę chce być rasowym reporterem. I znajduje temat.
Znajduje wschodzącą gwiazdę kobiecego sprintu. Zakochuje się w niej, a potem okazuje się, że sprinterka jest transwestytą. I teraz nasz bohater nie wie, co ma zrobić, ujawnić tajemnicę i zrobić reportaż życia czy… Upił łyk pomarańczowego drinka.
– To ma być taki obraz w stylu Almodovara. Taka historia o poszukiwaniu tożsamości. Dobre, nie?
Heinz ponownie skinął głową. I po raz drugi w ciągu krótkiego czasu skłamał. Nigdy przecież nie słyszał o żadnym Latoszku, reżyserskim pomiocie, którego od Almodovara dzieliły z pewnością lata świetlne.
– Niezłe – potwierdził Karloff z uznaniem. – My do ciebie też z taką niewielką tajemnicą.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął dwa zdjęcia.
– Może widziałeś kiedyś tych dżentelmenów? Może – zawiesił głos – zaprosiłeś ich kiedyś na casting?
Następca Almodovara milczał. Oczy zwęziły mu się, a z twarzy zniknął uśmiech, który, jak mogło się zdawać jeszcze minutę wcześniej, nie opuszczał reżysera w żadnej sytuacji.
Wpatrywał się w zdjęcia.
– Nie. Nie widziałem.
Popatrzył na Karloffa i znów odsłonił rząd równych zębów.
– Takie fajne mięska z pewnością bym zapamiętał – bezwiednie zwilżył usta językiem.
– Tyle że mięsko jest nieświeże. Bardzo nieświeże. – Karloff przekładał zdjęcia na stole z wprawą wróżki z kanału ITV – telewizji astrolożek, wróżów i chiromantów.
Latoszek znów stał się czujny, jak zwierzę wypłoszone z kryjówki.
– Zaraz, zaraz… Czy to nie są ci dwaj? – Chytrze wpatrywał się w Karloffa.
– Jacy dwaj? – Heinz postanowił włączyć się do rozmowy.
– To ci klerycy, prawda?
Policjanci popatrzyli na siebie.
– Ma się swoje dojścia, nie? – Latoszek przywołał dyżurny uśmiech. – Reżyser musi mieć swoje źródła informacji.
Mówi się na mieście o jakimś szaleńcu i krucjacie wymierzonej w gejów… To prawda?
Popatrzył na policjanta, którego widział pierwszy raz.
– Znasz ich? – Heinz zignorował pytanie i ponownie wskazał na zdjęcie.
– Już mówiłem, że nie. Ale – Latoszek pochylił się w stronę rozmówców i czujnie się rozejrzał – sugerowałbym rozmowę z tym człowiekiem… Wyjął z kieszeni swoją wizytówkę i na odwrocie szybko napisał dwa wyrazy.
Karloff i Heinz spojrzeli na kartkę i popatrzyli na siebie. Karloff cicho gwizdnął.
– Dlaczego? – Teraz Karloff świdrował reżysera spojrzeniem. – Dlaczego – powtórzył – mamy rozmawiać o tej sprawie z jednym z najbogatszych Polaków? Gościem, o którym się mówi, że za kilka lat może być numerem jeden nie tylko w biznesie?
Latoszek skulił się.
– Mówi się, że lubi… by tak rzec… Że lubi wypożyczać seminarzystów… Ale tego nie wiecie ode mnie…
Nagle przy stoliku zrobiło się tłoczno. Trzydziestolatek w czarnym swetrze wrócił z dwiema chichoczącymi blondynkami.
– Jaco, te panie chciałyby z tobą porozmawiać. Mówiłem im o twoim nowym filmie. Chyba że – spojrzał na dwóch milczących mężczyzn – przeszkadzamy wam w czymś.
– Nie przeszkadzacie. – Latoszek odzyskał pewność siebie i obdarzył przybyłych jednym ze swoich wyćwiczonych uśmiechów afrykańskiego władcy z epoki postkolonialnej. Właśnie rozmawialiśmy o dwóch chłopakach, którym ktoś zafundował dodatkową Paradę Miłości. – Roześmiał się. – Swoją drogą to niezły pomysł na kolejny film.
Parada Miłości, skurwysynu.
Heinz wpatrywał się długo w twarz reżysera, jakby chciał ją dobrze zapamiętać. Ten pretensjonalny gnojek znalazł się już na jego liście życzeń. Liście ludzi do odstrzału.
Miał dosyć rozmowy z tym gnojem. I dosyć policyjnego towarzystwa. Poszedł do toalety i wysikał się. Gdy wracał do stolika, dobiegły go strzępy rozmowy. Nie miał wątpliwości, kto był jej bohaterem.
– To kompletny palant… Gołębiarz jeden… Za chwilę, jak rany Boga, wyjdę z siebie i stanę obok – usłyszał jak Freddie Kruger mówi do Baryki.
Heinz usiadł i wypił łyk piwa. Teraz wszyscy rozmawiali o piłce nożnej. Nagle znalazł się daleko stąd, w mieszkaniu w Opolu, wymalowanym w jasne, wesołe kolory. Przypomniał sobie, z jakim podziwem patrzyli na niego koledzy na podwórku, gdy jego ojciec, Józef Heinz, strzelał bramki dla Odry Opole. I moment, gdy nagle przestali się z nim bawić. Gdy stał się obiektem drwin. I kiedy zapłakana matka powiedziała, że muszą się wyprowadzić z mieszkania z dużymi oknami i zamieszkać w czymś, co chłopcu kojarzyło się z mysią norą. W tym samym czasie mały Rudolf zauważył, że jego ojciec, czołowy napastnik polskiej ligi, zazwyczaj obecny w domu od wielkiego święta, w ogóle przestał w nim bywać. Zniknął. Tak po prostu. Dopiero po kilku latach Rudolf zrozumiał, że ojciec wybrał życie w Niemieckiej Republice Federalnej i strzelał bramki dla nowej drużyny już jako Joseph Heinz. Tak, taki był rok 1966. Gomułka i partia nie mogli wybaczyć biskupom polskim listu do biskupów niemieckich, w którym hierarchowie „przebaczali i prosili o przebaczenie”. Niemieccy rewanżyści, Wherwolf i jego pogrobowcy, szpiedzy i dywersanci, a także śląscy piłkarze wybierający twarde niemieckie pieniądze i nowe życie nie byli warci nawet splunięcia.
Tak czy inaczej powodów, by Heinz nienawidził piłki nożnej, było dość.
Freddie Kruger wstał od stołu i chwiejnym krokiem ruszył w stronę toalety. W tej samej chwili Heinz sięgnął po telefon.
– Halo – powiedział. Przeprosił gestem siedzących przy stole i wstał, by kontynuować rozmowę.
Freddie stał przy umywalce, gdy usłyszał gwar rozmów, szczęk szkła i strzępy muzyki wdzierającej się przez drzwi toalety, do której ktoś wszedł. Nie chciało mu się spojrzeć na przybysza. Czuł, że jest pijany. Mydło strącił na podłogę, zdjął okulary i położył na półce koło umywalki. Wsadził głowę pod kran. Ostatnie miesiące były jak koszmar, od którego wciąż nie mógł się uwolnić. Dziś znów miał ciężki dzień, nic nie jadł, za to pił już którąś godzinę z rzędu. Poza tym czuł nieznośny ucisk w żołądku. Zawsze się tak działo, gdy ktoś go irytował. A ten profiler z Katowic, wyniosły i dający do zrozumienia, że piłka nożna to prymitywna rozrywka dla idiotów, irytował go jak mało kto. Gołębiarz ze Śląska. Czuł, jak chłodna woda ścieka mu po włosach, łukiem omijając uszy.