Nie. Ten trop jest bez sensu.
Gwałtownym ruchem przekreślił notatkę.
Oczywiście można sobie wyobrazić, że morderstwo było dziełem przypadku. Gość przeholował, zabił jednego i nie miał już wyboru. Powiedzmy, że chciał tylko nastraszyć chłopaków. Ale musiałby wiedzieć, że przestraszy ich na dobre. Przerazi śmiertelnie, do tego stopnia, że obaj na przykład znikną. Wyjadą. Ten ktoś musiałby jednak wiedzieć, że jest nietykalny. Że nikt go nie ruszy w razie zawiadomienia o przestępstwie tak ciężkim, jak uprowadzenie, szantaż i tortury. Pomyślał o nazwisku, które reżyser Latoszek napisał im na kartce w Regeneracji. To musiałby być ktoś właśnie o takiej pozycji.
Ktoś nietykalny.
Może tak było, może nie. Heinz zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko.
Nie ma przecież pewności, żadnej pewności, że ślady na policzku to dzieło mordercy; mogły się pojawić na tysiąc sposobów. Ale jeśli zrobił je ten psychol, to mogą się okazać ważną wskazówką.
Zaczął odtwarzać notatki, które niedawno skreślił.
Może się okazać, że nie tylko morderca znał ofiary. Także i ofiary znały mordercę, a to wcale nie to samo. Oni mogli znać jego słabe punkty. A morderca domyślił się, że Rakowiecki i Leski wiedzą coś, co może wpędzić go w wielkie kłopoty. Kłopoty? Czego trzeba się bać, jaką trzeba skrywać tajemnicę, aby z zimną krwią torturować i udusić dwóch dwudziestolatków? Wreszcie – Heinz zanotował kolejne pytanie: czy torturując i zabijając, morderca uzyskał to, co chciał? Czy oni powiedzieli to, co chciał od nich usłyszeć? Wyszarpać. Wydrzeć – przypomniał sobie, co niedawno mówił Karloff.
Nie. Nie ma żadnego światełka w tunelu. Wciąż błądzę po omacku.
Odruchowo skupiłem się na Rakowieckim. Bo przy nim znaleziono numer telefonu tego profesora. I to on nie poddawał się do końca. Ale jest przecież ten drugi chłopak. Ten uległy, który tak się bał, że w końcu puściły mu zwieracze – przypomniał sobie sekcję zwłok. To Leski był tym najsłabszym ogniwem w grze, w której kat styka się z ofiarą. Kat odcinał dopływ powietrza, tak jak odcina się prąd albo gaz za niezapłacone rachunki. A potem kolejny raz przywracał życie. Dawał nadzieję.
Heinz słyszał tę historię wielokrotnie z ust ludzi, którzy przeszli przez piekło tortur w czasach stalinowskich. W pewnym momencie dochodzi do tego, że ofiara zaczyna odczuwać wdzięczność i sympatię do kata. Zaczyna doceniać jego ludzkie odruchy. A kat czeka na ten moment. Wtedy właśnie pękasz. Zaczynasz sypać. Śpiewać. I wówczas dostajesz kolejną nagrodę. Jeszcze więcej czasu i jeszcze więcej powietrza. Więcej nadziei. I nagle, niepostrzeżenie, oprawca staje się prawie przyjacielem. Tym, który rozumie, że nikt by takich cierpień nie wytrzymał i że każdy by pękł. Tym, który współczuje. Gdyby zamienili się rolami, kat złamałby się już dawno. I z pewnością oprawca też odczuwa wdzięczność. Jest wdzięczny ofierze, że nie musi już torturować.
Takie myśli przychodzą do głowy, gdy ból zwycięża. Tak to działa.
Heinz wiedział, że im człowiek wrażliwszy, im inteligentniejszy, tym szybciej zracjonalizuje swoją sytuację. Dostrzeże cień szansy w sytuacji bez wyjścia. Najtrudniej złamać – tłumaczyli mu, gdy był jeszcze młodym policjantem – prymitywnego zakapiora. I zakochaną kobietę. Zatrzymujesz taką – mówili – na czterdzieści osiem godzin. Wydaje się, że to bardzo dużo czasu, ale minuta płynie za minutą, godzina za godziną, a ty nie masz nic. Szansa mija bezpowrotnie. Czterdzieści osiem godzin. I ani sekundy dłużej, by przekonać żonę czy kochankę, że facet, którego osłania, nie zasługuje na nią.
Wyprostował się na krześle. Za daleko odbiegł od sprawy. Przecież to nie jest przypadek zakochanej kobiety ani prymitywnego mordercy. O nie.
Litery stawały się coraz mniej wyraźne. Czuł, że znów sztywnieją mu palce. Wypuścił długopis z dłoni. Poczuł, że tętno przyspiesza. Stres.
Pan Raynaud czekał na niego z komitetem powitalnym objawów.
Po kwadransie uporczywego zginania palców w pięść i prostowania znów mógł pisać. Objawy Raynauda powtarzają się ostatnio zbyt często. Heinz obiecał sobie, że rano zadzwoni do Instytutu Reumatologii przy Spartańskiej i umówi się na wizytę. Skoro już jest w Warszawie, dobrze byłoby wykorzystać tę okazję.
Zapalił papierosa i wrócił do zapisków.
Nikt, kto zabija z premedytacją, nie ryzykuje bez powodu. A przy wielogodzinnych torturach sprawy mogą wymknąć się oprawcy spod kontroli. Ktoś postronny może coś zauważyć albo usłyszeć. Trzeba być absolutnie zdeterminowanym, aby tak torturować ofiary. Trzeba mieć pewność, że one wskażą coś lub kogoś.
Heinz pokręcił głową. W tej układance musi być ktoś jeszcze oprócz zabójcy i dwóch ofiar. Mordercy chodziło o ustalenie, kim jest ten człowiek.
Teraz doskonale rozumiał, co wywołało w nim falę niepokoju. Jeśli jest w tym ktoś jeszcze, ktoś, kogo Rakowiecki i Leski znali, zbrodniarz da o sobie znać. Urządzi kolejne polowanie.
Za oknem usłyszał kobiecy krzyk. Nawet nie drgnął. Raz jeszcze w skupieniu przeczytał sporządzone notatki. Chyba że… Chyba że się zupełnie myli. Nie powinien lekceważyć faktu, że w tej robocie najprostsze hipotezy sprawdzają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć. Morderca zwykle znajduje się w kręgu rodzinnym lub grupie najbliższych znajomych ofiary.
Odłożył długopis. Tak. Trzeba trzymać się realiów, te zaś są takie, że ma dwóch martwych kleryków, a seminarzystów, tym bardziej chadzających parami, nie zabija się codziennie. Byli członkami jednej rodziny. Rodziny zamkniętej w murach kształcących księży.
Seminarium. Zajrzał do aktówki, a potem w laptopie otworzył mapę Warszawy i wpisał nazwę ulicy.
Nadszedł czas, by złożyć tam wizytę.
Było jeszcze coś, co nie pozwalało mu zasnąć.
Zapalił światło i sięgnął po kartkę. Zapisał dwa nazwiska. Jacek Latoszek i Jan Kunicki. Bękart Almodovara i biznesmen, który ponoć lubił zabawiać się z klerykami.
Coś go niepokoiło.
Dlaczego Latoszek opowiedział o wpływowym przedsiębiorcy i graczu giełdowym? Przecież nie musiał. Chronił siebie? Miał dług wobec Karloffa? A może chciał odwrócić uwagę od kogoś innego? Albo od siebie.
Ktoś nietykalny.
Z pewnością nie pomyślałby o takim tropie, gdyby nie nadgorliwość pewnego reżysera.
15
Obudził go ból. Czuł się tak, jakby leżał w ciemnej bramie praskiego Trójkąta Bermudzkiego, kopany po głowie przez kilku nastolatków znudzonych już tą monotonną rozrywką. Nie pomógł środek przeciwbólowy reklamowany jako lek najnowszej generacji, uśmierzający ból punktowo.
Reklamowe sranie w banię.
Heinz włożył głowę do umywalki i odczuł ulgę, gdy kaskady lodowatej wody ściekały mu po brwiach, uszach i policzkach.
Wykonał kilka telefonów. Zadzwonił do Instytutu Reumatologii. Potem poprosił, by policjanci z komendy stołecznej umówili go na spotkanie w seminarium. Gdy załatwił wszystkie służbowe sprawy, wybrał jeszcze jeden numer.
– Odbierz, sukinsynu.
Odczekał, aż włączy się automatyczna sekretarka, i nacisnął przycisk z czerwoną słuchawką. Syn nie oddzwonił ani nie odpisał na żaden z esemesów. Pozostawianie kolejnej wiadomości nie miało sensu.
Przed południem był w Pałacu Mostowskich. Gdy wszedł na pierwsze piętro, usłyszał krzyk dobywający się z męskich gardeł oraz gromkie oklaski. Rozentuzjazmowani policjanci wypadali na korytarz i obściskiwali się.
– Wygraliśmy! Rany boskie, wygraliśmy! Słyszysz? – Chlaściak potrząsał ramionami Baryki.
– Co jest? – kwaśno zapytał Heinz. – Trafiłem na Dzień Uśmiechniętego Policjanta?