Выбрать главу

– Lepiej! – wrzasnął Chlaściak. – Przyznali nam organizację Euro 2012. Rozumiesz?

Chlaściak popatrzył na Barykę nieprzytomnym wzrokiem. Wyglądało jakby jeszcze nie wytrzeźwiał po nocnym pijaństwie.

– Młody, zorganizuj flaszkę, rozpijemy. Jest przecież co świętować. Przyłączysz się, Heinz?

– Nie. Ale pewnie będę miał dziś okazję, żeby się pomodlić. Zresztą – dodał, łapiąc zdumione spojrzenie Chlaściaka, który nie wiedział przecież o czekającej Heinza wizycie w seminarium – nieważne…

Bardziej wyczuł niż usłyszał, że ktoś za nim stoi.

– Szczęśliwy dzień, prawda Heinz? – Wydało mu się, że w głosie inspektora Osucha słyszy źle skrywaną złośliwość.

– Pozwól ze mną na chwilę.

Usiedli w pokoiku wielkości windy towarowej w starym bloku. Zza drzwi cały czas dobiegały ożywione głosy i dało się wyczuć wzmożony ruch na korytarzu. Jedynym źródłem światła była lampka na stoliku umocowanym przy narożnych ścianach.

– Nazywamy to miejsce Jaskinią Klaustrofoba. – Osuch wykonał ruch ręką jak przewodnik oprowadzający turystów.

– U mnie w gabinecie jest remont, a w pokoju zebrań narada, co zrobić, żeby poprawić wizerunek policji.

– Ja bym po prostu złapał tego skurwysyna, który zabił tych dwóch chłopaków. Wtedy o wizerunek nie mamy się co martwić.

Twarz Osucha nie zdradzała żadnych emocji. Mogło się zdawać, że obaj wsłuchują się w ożywione głosy za drzwiami, jakby stamtąd dochodziły najpiękniejsze dźwięki rodem z filharmonii.

Chlaściak nie jest jedyny. Widocznie inni też kołują flaszkę – pomyślał Heinz.

– Szczęśliwy dzień mamy – inspektor w końcu przemówił.

– Wezwał mnie pan specjalnie do tej waszej Jaskini Klaustrofoba, by podzielić się swoim szczęściem? – Heinz czuł, że wzbiera w nim irytacja. – Wybaczy pan, ale…

– Szczęśliwy dzień, Heinz, bo wreszcie mamy ślad. Mocny trop w naszej sprawie.

Tym razem Heinz uważał, by nie zdradził go żaden odruch.

– Namierzyliśmy – ciągnął Osuch – grupę neofaszystów, którzy na swojej stronie internetowej grożą, że wytępią czarnych, Żydów i – uwaga! – inspektor podniósł palec – gejów. Potraktowaliśmy rzecz poważnie i połączyliśmy te groźby z informacją, że pod jednym z klubów dla homoseksualistów trzy tygodnie temu pobito, wyobraź sobie, księdza…

– Sam złożył zawiadomienie o pobiciu? – z powątpiewaniem zapytał Heinz.

– Sam nie mógł. Pobili go tak, że szczękę miał drutowaną. Pewnie sam by zawiadomienia nie złożył. W końcu to ksiądz. Ale są tacy, którzy dbają, by wokół klubu było bezpiecznie, rozumiesz? Aby nie odstraszyć bogatych klientów. Tak czy inaczej – Osuch popatrzył na Heinza – wiele wskazuje na to, że księżulka pobili wielbiciele rasy panów i podobnych bzdur. Tak więc – inspektor klepnął dłonią w obudowę lampy – ślad jest mocny. I w dodatku – tu popatrzył z triumfem – bez profilerskich sztuczek.

Światło lampy falowało, na przemian powiększając i zmniejszając cień wokół głowy inspektora.

– A teraz – Osuch uniósł palec wskazujący – gwóźdź programu.

Czekał na reakcję. Bez powodzenia.

– Ten pobity ksiądz trzy lata temu prowadził zajęcia w pewnym seminarium duchownym. Zgadnij w którym?

Sztruksowa marynarka nagle zaczęła uwierać Heinza.

– Gratuluję, inspektorze – powiedział. – To rzeczywiście jest coś. Jak się ten ksiądz nazywa?

– Kowalski.

Heinz rozłożył ręce.

– Nikt, kto występuje w policyjnych papierach, nie może się tak nazywać.

– Poza Kowalskim. – Heinzowi zdawało się, że usłyszał szyderczy ton.

– Myślę, że tych neofaszystów przyciśniemy i będą śpiewać cienko – mówił dalej inspektor. – Ale mam też dobrą wiadomość dla ciebie. Masz ten służbowy samochód, który chciałeś. Jeden z moich chłopaków – popatrzył uważnie na Heinza – dość nieszczęśliwie rozkwasił sobie nos i teraz nie będzie potrzebował bryki.

Później, gdy stał na korytarzu, odtwarzał w myślach rozmowę z Osuchem. Usłyszał brzęk kluczyków i odwrócił się. Stał przed nim Freddie Kruger. Z opatrunkiem przysłaniającym prawie całą twarz wyglądał jak Michael Jackson po kolejnej operacji.

– Wyglądasz jak Michael Jackson po kolejnej operacji.

Rany, człowieku, co ci się stało?

Freddie podał kluczyki.

– Tylko dbaj o higienę – Heinz usłyszał seplenienie stłumione gazą. – Nie pobrudź siedzenia, myj się codziennie i zmieniaj ubranie, bo jak zobaczę, że jest brudno, będziesz musiał czyścić.

W milczeniu patrzyli sobie w oczy.

– Trochę radości, stary. Wyluzuj. Mamy dziś Dzień Uśmiechniętego Policjanta – powiedział Heinz. – Uśmiechnij się. Jeśli możesz – szepnął, wpatrując się we Freddie'ego oczami zimnymi jak dwie bryłki lodu.

16

Ostry zapach detergentów, pasty do podłogi i czegoś mdławego, o delikatnej migdałowej woni, przemieszanego ze stearyną.

Zawsze było tak samo. Wtedy, gdy Heinz krótko mieszkał w internacie przy liceum katolickim, ten zapach wgryzł się w jego ubranie. Pewnie czuł podobny już wcześniej, kiedy był ministrantem.

Niektóre zapachy są stałe jak refren bluesa. Nie zmieniają się mimo upływu lat.

Biały opel dojechał do Placu Wilsona i skręcił w ulicę Krasińskiego. Seminarium powinno być gdzieś tu po prawej stronie. Mniej więcej na wysokości kościoła, w którym ksiądz Popiełuszko odprawiał w stanie wojennym msze za ojczyznę. Pamiętał, że w jednej z bocznych uliczek znajdował się kiedyś klub, w którym w latach osiemdziesiątych był na kilku koncertach rockowych. Zapamiętał, że raz słyszał tam zespół ze Szwajcarii grający industrialnego rocka. Szwajcarzy nie mieli umiaru. Widocznie tam, skąd pochodzili, nikt nie chciał już ich słuchać. Dwie i pół godziny męczarni w towarzystwie dziewczyny, która obiecywała więcej, niż dała. Tyle o tym.

Budynek seminarium odnalazł bez trudu. Niezgrabna szara bryła, gdzieniegdzie tylko poprzetykana małymi okienkami z witrażami w stylu Wyspiańskiego. Heinz zastanawia! się, czy te okienka, będące czymś w rodzaju kaprysu architekta, zaprojektowano tak, by jasno dać wszystkim do zrozumienia, że wkraczając w te mury, odcinamy się od świata. Jeśli nawet tak miało być, to – Heinz przypomniał sobie Rakowieckiego i Leskiego i ich markowe ubrania – praktyka zaprzeczyła teorii.

Szara fasada. Budynek nie rzucający się w oczy. Sama dyskrecja. No, zobaczymy.

Z trudem otworzył masywne drewniane drzwi. Odgłos przeraźliwie skrzypiących zawiasów nie wzbudził niczyjego zainteresowania. Ciekawe, czy celowo tych drzwi nie oliwią? Aby było słychać każde wejście i wyjście. W niewielkim oszklonym pudełku, które w niezmienionej formie służy od niepamiętnych czasów wszystkim portierom we wszystkich szkołach i uczelniach, nikogo nie było. Pustka. Grobowa cisza i pustka. Na półpiętrze natknął się na witraż przedstawiający najpewniej scenę walki świętego Jerzego. Wspiął się po schodach i wyszedł na nadspodziewanie szeroki korytarz. Drzwi sal lekcyjnych i pokoje wykładowców znajdowały się po lewej stronie, przeciwną zajmowały przestronne okna, których by się tu nie spodziewał. Całość przypominała szkołę molocha. Jedną z tych podstawówek budowanych w rozrzutnych latach siedemdziesiątych, gdy liczył się socjalistyczny rozmach i przezwyciężono minimalizm z poprzedniej dekady, gdy na tysiąclecie państwa polskiego powstawały szkoły, w których upychano tysiące uczniów. Podszedł do okna. Ku swojemu zdumieniu zobaczył wewnętrzny dziedziniec, zieleniące się krzewy, bluszcz na szarym murze i kilka młodych, prostych, pnących się do nieba brzózek. Tutaj tych drzew nie spotka nic złego. Nie pokrzywi ich wiatr. Tak samo powinno być z klerykami. A przecież było inaczej. W północnym narożniku dojrzał kapliczkę Matki