Boskiej, bliźniaczo podobną do tej, którą zapamiętał z ulicy Ząbkowskiej. Zdziwiło go, że na patio jest tylko jedna ławeczka, najwyżej dla trzech osób.
Nagle w polu widzenia pojawiły się trzy sylwetki. Odruchowo cofnął się o krok, by nie zostać zauważonym. Mężczyzna szedł żwirową ścieżką szybkim, sprężystym krokiem, żywo gestykulując. Łysa głowa osadzona na masywnym karku kojarzyła się z zapaśnikiem, rugbistą lub ochroniarzem. Policzki zdobił kilkudniowy siwy zarost. Mężczyzna kontrastował wyglądem ze z trudem dotrzymującymi mu kroku rumianymi młodzieńcami w sutannach. Jeden z nich trzymał w dłoni kraciastą chustkę, którą wycierał pot z szyi i czoła. Co pięć, siedem metrów starszy mężczyzna przystawał, czekał na współtowarzyszy i coś im tłumaczył. Heinz zmrużył oczy. Zapaśnik miał czarną marynarkę i koloratkę, a ci dwaj byli chyba za młodzi, by być księżmi.
Odwrócił się od okna, gdy usłyszał odgłos zbliżających się kroków. Stał przed nim młody brunet w sutannie.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Heinz nie odpowiedział.
– Pan w jakiej sprawie? – niepewnie zapytał młodzieniec.
– Jestem umówiony z księdzem rektorem – szepnął Heinz niczym na spowiedzi.
Brunet wykonał zapraszający gest ręką i ruszył przed siebie, a Heinz podążył za szeleszczącą sutanną. Gdy byli kilka metrów od pokoju rektora, młodzieniec odwrócił się, znów bez słowa wskazał ręką drzwi i odszedł. Gabinet znajdował się przy bocznych schodach, obok sali, z której dobywały się zawodzenia jak na kiepskim filmie grozy. Heinz upewnił się, że na korytarzu jest pusto, i przystawił ucho do drzwi. Galia est omnis divisa in partes tres… Ciekawe, że w seminarium duchownym czytają Juliusza Cezara. Jeszcze raz się rozejrzał. Pośrodku korytarza stał ogromny krzyż, obok naś cianie umieszczono obraz z podobizną Jana Pawła II na głównym planie. Zawrócił spod drzwi i podszedł do malowidła. Zdawało mu się, że ogromna postać papieża rozsadzi ramy inkrustowane jakimiś pozłacanymi purchlami. Ojciec święty gładził po głowie małą dziewczynkę, w tle widniał jakiś rynek, w oddali jaśniały zaśnieżone górskie szczyty, a na błękitnym niebie wzlatywały gołębie. „Bogu dziękujcie, Ducha nie gaście” – Heinz przypomniał sobie hasło jednej z pielgrzymek Jana Pawła II do Polski, uwiecznione nad obrazem.
Jak w podstawówce. Zupełnie jak w molochu, do którego chodził. Tyle że tam, na obrazie podobnych rozmiarów, widniał socjalista Ludwik Waryński dzierżący w ogromnej dłoni, jakiej nie powstydziłby się bokser wagi ciężkiej, pismo „Proletaryat”.
Wrócił pod drzwi rektora i już miał zapukać, ale powstrzymał ten grzecznościowy odruch. Nie będzie pukał ani o nic prosił. Przyszedł uzyskać informacje niezbędne do odnalezienia sprawcy przestępstwa. Nacisnął klamkę i tym razem drzwi otworzyły się bezgłośnie. Wszedł do środka. Usłyszał jakąś pieśń religijną dobiegającą z radia, zdezorientowany stanął przy kredensie, na którym stała pokryta kurzem paprotka, i czekał. Zobaczył drzwi prowadzące do przyległego pokoju i usłyszał szelest. Odruchowo przywarł do ściany kredensu.
– Powtórz jeszcze raz – rozległ się niski głos.
– Było tak, jak mówię. Wczoraj i dziś Antek ostatni wychodził po mszy świętej.
– To mógł być przypadek…
– To nie przypadek. Tydzień temu, gdy odbywaliśmy jałmużnę duchową i wymienialiśmy złe cechy Mateusza…
– A ma on ich bez liku – zawtórował bas.
– A ma on ich bez liku, dobrze ksiądz to ujął – Heinz usłyszał nerwowy szept. – Więc wtedy Antek jako jedyny nie wymienił żadnej złej cechy…
Zapadła cisza. Heinzowi zdawało się, że rozmówcy stanęli w drzwiach dzielących pokoik od gabinetu.
– Miałbym do mistrza jedną sprawą…
– Mów, chłopcze.
– Mam w tym semestrze kłopoty z łaciną i czy mistrz…
Heinz chrząknął i wyszedł zza kredensu. Starszy mężczyzna drgnął i szybko usiadł przy masywnym mahoniowym biurku.
– Przepraszam – powiedział Heinz. – Byłem umówiony z księdzem rektorem.
Mężczyzna wykonał ruch nadgarstkiem i skierował palce w stronę drzwi. Towarzyszący mu chłopak ruszył do wyjścia. Poruszał się szybko i niemal bezszelestnie. Prawie jak cień. Albo jak szczur, do którego upodabniały go zapadnięte policzki.
Zupełnie jakby posiadł umiejętność przenikania przez drzwi – pomyślał Heinz.
Z małego głośnika dobiegło solo instrumentów klawiszowych.
– To ksiądz Majda śpiewa. Nasz rektor. – Czterdziestolatek o gęstych, kręconych włosach przywodzących na myśl Krzysztofa Krawczyka sprzed lat, tyle że bez wąsów, wskazał na radio, najwidoczniej połączone z odtwarzaczem płyt kompaktowych. – Płyta – dodał z dumą – nosi tytuł Rozmyślania o Bogu i Ojczyźnie. Pan przyszedł po te zamówione dwadzieścia egzemplarzy?
– Niezupełnie. Jestem z policji – pokazał legitymację. – Nazywam się Heinz. Pisze się tak samo jak ten ketchup.
Brunet wpatrywał się w Heinza, jakby się zastanawiał, jak ma zareagować, po czym nagle klasnął w dłonie.
– A ja nazywam się Jerzy Jurek. Przyjaciele mówią, że jestem człowiekiem o dwóch imionach. Inni powiadają, że jestem facetem bez nazwiska – roześmiał się. – Tak czy inaczej nie jestem rektorem.
– Więc kim ksiądz jest?
– Niektórzy nazywają mnie mistrzem duchowym – Jerzy Jurek popatrzył uważnie na Heinza – inni ojcem duchowym…
– Ksiądz wybaczy, ale nie bardzo się orientuję w tutejszej hierarchii… – Heinz podrapał się w policzek.
– To zrozumiałe, jest pan policjantem. Otóż – rozłożył ręce – jestem po trosze psychologiem, po trosze przewodnikiem. Takim kompasem, który ma dopomóc w kształtowaniu formacji duchowej naszych studentów i ostatecznie doprowadzić ich do święceń kapłańskich. Po prostu przez sześć lat studiów w seminarium rozmawiam z tymi młodymi ludźmi. Rozmawiam, rozmawiam, rozmawiam…
– To zupełnie jak ja. – Heinz przygładził włosy na skroniach.
Przewodnik duchowy drgnął, jakby użądlił go jakiś złośliwy owad.
Z trzeszczącego głośnika dobiegała kolejna piosenka w stylu przebojów Piotra Szczepanika i podobnych wykonawców z lat sześćdziesiątych. „Bez Boga usycha drzewo ojczyzny, bo kto nie wierzy w Jezusa blizny”… – dotarł do Heinza pełen patosu śpiew nadużywający efektu wibrata.
– Czyli dużo ksiądz wie o swoich podopiecznych… – zapytał na tyle głośno, by zagłuszyć śpiewającego rektora.
– Można powiedzieć, że wiem wszystko… – Jurek zamilkł, po czym roześmiał się. – Żartuję oczywiście. Tak naprawdę im więcej od nich słyszę, tym bardziej się upewniam, że znam ich bardzo, bardzo słabo… – Pokiwał głową i wziął do ręki okładkę płyty leżącą na stole. Heinz dostrzegł fioletowe tło i mężczyznę w szatach liturgicznych z mikrofonem w ręku.
– Porozmawiajmy o Rakowieckim i Leskim. Co ksiądz może o nich powiedzieć?
Jurek spojrzał na Heinza.
– Jestem do głębi wstrząśnięty…
– A poza tym?
– Wszystko, co mogłem powiedzieć, opowiedziałem już pańskim kolegom… Poza tym rektor żądał, aby każde przesłuchanie odbywało się w jego obecności.
Heinz zmrużył oczy.
– To nie jest formalne przesłuchanie. Na razie nie jest to przesłuchanie. – Chciał, by Jurek wyczuł w jego słowach groźbę. – Proszę zapomnieć przez chwilę, że byli tu już moi koledzy, i opowiedzieć wszystko jeszcze raz.
Ojciec duchowy zacisnął wargi.
– Co to znaczy, że powiedział ksiądz wszystko, co mógł? – Heinz czuł, że traci cierpliwość.
Był zły na siebie. Przyszedł porozmawiać o ofiarach. Ale tutaj żaden z jego rozmówców nie straci pewności siebie. Są na swoim terenie i każdy z nich w tych murach czuje się jak ryba w wodzie. Nie można tego dodatkowo ułatwiać. Nie można tytułować tego faceta księdzem. Błąd. Głupi błąd.