Выбрать главу

Postanowił nie czekać na windę i zejść po schodach. Zręcznie omijając plwociny i niedopałki papierosów, dotarł na pierwsze piętro. Zobaczył dwie kobiety łomoczące w drzwi.

– Szatanie! Otwórz, szatanie! Wiemy, że ona tam jest!

Znów łomot do drzwi.

– Jakiś problem? – Heinz podszedł do kobiet, które popatrzyły na niego z wdzięcznością.

– Szatan! – syknęła jedna. – Nie wpuszcza nas do swojej matki. Przetrzymuje ją. On tam jest! Niech pan sam posłucha!

Przyłożył ucho do drzwi. Rozpoznał ciężkie dźwięki gitary Tony'ego Iomi’ego. Dobiegły go riffy War Pigs. Klasyka Sabbathów.

– Trzeba dzwonić po policję! – krzyknęła jedna z blokowych aktywistek.

– To ja jestem policja.

Patrzyły na Heinza z niedowierzaniem.

– To ja jestem policja! – ryknął i wyjął legitymację. – A teraz rozejść się!

Kobiety popatrzyły na zdjęcie przedstawiające Heinza o dziesięć lat młodszego i skuliły się. Młodsza zawróciła na pięcie i zaczęła się wspinać po schodach. Druga wbiegła w korytarz, co rusz oglądając się, jakby się bała, że będzie ścigana przez szaleńca podającego się za policjanta.

W samochodzie zapalił papierosa. Myślał o tym, co powiedział mu Karloff. Nagle ogarnęło go zniechęcenie. Zaangażujesz się za bardzo w pracę, możesz być pewien kłopotów. Niech się sami babrzą w tym gównie. Nie jestem tu do niczego potrzebny. Dobrze, że wyjeżdża rano do Katowic.

Drgnął, gdy zobaczył Karloffa wybiegającego z bloku, i odruchowo schylił głowę. Ruszył w bezpiecznej odległości za fordem mondeo. Nie jechali długo. Karloff zatrzymał się przy Mauzoleum Żołnierzy Radzieckich. Wsiadł do jednego z zaparkowanych tam aut. Po kilku minutach przesiadł się do swojego samochodu i odjechał. Gdy kierowca białego seata włączył silnik, Heinz odpalił swojego opla.

Kierowca seata zatrzymał się przed domem w Komorowie.

Otworzył bramę i zamierzał wprowadzić samochód, gdy spostrzegł mężczyznę w sztruksowej marynarce niedbale przytrzymującego drzwiczki.

– Ktoś ty? – szepnął z przestrachem w głosie.

– Harry Potter, synu – odpowiedział nieznajomy.

34

Po dwóch godzinach jazdy przednia szyba opla pokryła się czerwonymi i czarnymi punkcikami. Owady rozpryskiwały się na szkle, pozostawiając na niej skrzydełka i odwłoki. Wycieraczki tylko pogarszały sytuację. Heinz zatrzymał się na stacji benzynowej, przetarł szyby i zjadł hot doga. Wycierał usta serwetką z napisem „Tankuj tylko u nas”, gdy zadzwonił telefon z komendy w Katowicach.

– Mamy tego Marciniaka – usłyszał podniecony głos Krzysztofa Kobuza, policjanta, z którym dzielił pokój.

– Marciniak to nasz przyjemniaczek z Lasku?

– A prawda, skąd masz wiedzieć. Tak, to on. Dobrze znasz Miasto Świętej Wieży?

Miasto Świętej Wieży. Przypomniał sobie piosenkę T.Love'u. Częstochowa nigdy nie budziła w nim dobrych skojarzeń. Może ze względu na pielgrzymów przybywających masowo do klasztoru.

– Tak sobie – mruknął.

– To kieruj się na wjazd do miasta. Spotkamy się przy McDrivie. Tam, gdzie zwykle stacjonuje Kobra. Wiesz gdzie?

– Wiem.

Kobra. Dawno o niej nie słyszał. Legendarna królowa częstochowskich tirówek z blond grzywą i olbrzymimi przeciwsłonecznymi okularami stała zawsze w tym samym miejscu i była dogodnym punktem orientacyjnym dla kierowców ciężarówek, którzy za pomocą CB radia informowali się, by kierować się na Kobrę.

– Jak się pospieszysz, zdążysz jeszcze na przedstawienie – powiedział Kobuz.

– Co się stało?

– Namierzyliśmy go w cudzym mieszkaniu. Chyba u jego kobiety. Skurwiel musiał się zorientować i zabarykadował się w środku. Słowem niezły cyrk.

Gdy się rozłączyli, przez głowę Heinza przetoczyły się dwie myśli. Pierwsza, że musi zdążyć. Druga, że nie chciałby być w skórze kobiety, która natrafiła na swojej drodze na przyjemniaczka z Lasku Aniołowskiego.

***

– Zdążyłem? – zapytał Kobuza, który nerwowo wycierał z ust resztki ketchupu i majonezu.

– Zostaw tu tego rupiecia i jedziemy tym – wskazał na radiowóz. – Antyterroryści tylko przebierają nogami, by gościa rozwalić.

Nic dziwnego – pomyślał Heinz.

– Mieszkałem tu do dwutysięcznego drugiego – Kobuz postanowił umilić czas opowieściami z przeszłości. Koło kina Relax. Byłem na ostatnim seansie, zanim kino zamknęli. Pamiętam, że to było w grudniu.

– Pamiętasz, na jakim filmie byłeś?

– Kosmiczni kowboje. Z Clintem Eastwoodem. Ja jeden wykupiłem bilet. I seans odwołali. Ale to ja byłem ostatni.

Obyśmy dojechali jak najszybciej – westchnął Heinz. Inaczej zabije mnie swoimi historyjkami bez puenty. Radiowóz mkną! Aleją Pokoju. Wjechali w blokowiska Rakowa. Z oddali widział, że są na miejscu. Teren blokowały samochody policyjne, karetka pogotowia i wóz straży pożarnej. Tłum gapiów uformował się w trzy grupy.

Pierwszą tworzyli starsi mieszkańcy, drugą dresiarze. Trzecią cała reszta. Wszyscy wpatrywali się w jeden punkt.

– Czwarte piętro. Tam – wskazał Kobuz.

Heinz dostrzegł naczelnika Krygiera, który nerwowo tłumaczył coś swojemu rozmówcy. Heinz widział już kiedyś tego człowieka. Policyjny negocjator. Mężczyzna ze słuchawką w uchu wyglądał jak trener futbolu amerykańskiego wydający polecenia swoim zawodnikom.

– Sytuacja patowa – powiedział Krygier, gdy Heinz podszedł do nich. – Facet grozi, że ją zabije, a nasi ludzie są coraz bardziej podkurwieni.

– Ona nie żyje – cicho powiedział Heinz.

– Skąd pan wie? – ostrym głosem zapytał negocjator. -Jest pan jakimś jasnowidzem?

– Nie jestem jasnowidzem. Mówię tylko, że on ją zabije… Jeśli jeszcze tego nie zrobił. A panu… – popatrzył zimno na negocjatora – panu samemu przydałby się psycholog.

Wśród gapiów zapanowało poruszenie. Jakby gwiazda rocka po godzinach przetrzymywania publiczności wreszcie wyszła na scenę, by zacząć koncert. W oknie poruszyły się zasłony i na sekundę ukazała się czyjaś głowa.

A potem wszystko potoczyło się błyskawiczne. Drzwi balkonu otworzyły się z impetem. Mężczyzna wspiął się na barierkę, rozłożył ręce i runął w dół. Krzyki obserwatorów zagłuszyły odgłos upadku. Jakaś kobieta trzymająca za rękę kilkuletnie dziecko osunęła się na ziemię. Chłopczyk zaczął przeraźliwie płakać.

Zawsze jest tak samo.

– Widziałeś jego spodnie? – Krygier nie ruszył się z miejsca.

– Całe we krwi…

– Cholera. Chcesz tam podejść? Albo pojechać na górę?

– Nie.

Heinz patrzył na strażaków leniwie zbierających się do odjazdu. Nawet nie rozłożyli pod blokiem trampoliny dla samobójców. Teren stopniowo pustoszał. Koniec przedstawienia. Na miejscu pozostali jedynie najdociekliwsi widzowie. Godzinę później podszedł do niego Kozub.

– Mam trzy wiadomości. Wszystkie są złe. Od której zacząć?

– Od najgorszej.

– Ta babka na górze nie żyje. Podziurawił ją nożem, jak te poprzednie. Facet musiał całkowicie zbzikować… Wiesz, co zrobił? Zabił ją, a potem wsadził do wersalki.

– A pozostałe wiadomości?

– Skurwiel przeżył upadek.

Heinz domyślał się, jaka będzie kolejna rewelacja.

– I najpewniej uszkodził sobie rdzeń kręgowy. Będzie kaleką do końca życia, a my będziemy go utrzymywać. Szef mówił, że przewidziałeś, że ją zabije. Skąd wiedziałeś?

– Pióro, latawiec, skok z okna – wyliczał Heinz. – Nie przewidziałem tego ostatniego rozwiązania. Przyszło mi do głowy dopiero tu, gdy popatrzyłem na balkon.