Выбрать главу

– Pióro, latawiec, skok z okna? Nic nie rozumiem…

– Nieważne. – Heinz machnął ręką. – A wieści przyniosłeś fatalne – spojrzał w górę. Na balkonie wciąż pracowała ekipa policyjna. – Podrzuć mnie do tego McDrive'a.

W piątkowe popołudnie dwudziestego siódmego kwietnia prawie wszyscy zaczynali myśleć o długim majowym weekendzie. Heinz nie miał żadnych planów. Do Warszawy mu się nie spieszyło. Siódmego maja miał umówioną wizytę w Instytucie Reumatologii. W sprawie morderstwa kleryków nie zdarzyło się nic, co mogłoby pchnąć śledztwo na nowe, szybsze tory. Dużo tropów, mało konkretów. Z doświadczenia wiedział jednak, że prędzej czy później pojawi się ogień, który podpali lont. W sumie wolałby prędzej. A tak czekał go długi weekend bez piwa. Postanowił, że zostanie w Katowicach. Poćwiczy na gitarze ku rozpaczy sąsiada z pierwszego piętra. Nie liczył na to, że uda się zorganizować jakieś wspólne granie. Koledzy z zespołu pewnie już pakują torby nad morze lub na

Mazury. Może umówi się z Lambrosem Kastoriadisem na trening. To byłoby coś. Powrót do starych czasów.

Stare czasy. Heinz nie miał nic do roboty. Nic poza jedną sprawa do załatwienia.

Wyjął telefon i zadzwonił do doktora Kornaka.

35

Rozłożyste lipy dawały zbawienny cień.

Upał w „kukurydzy” był trudny do zniesienia, a przecież to dopiero początek maja. Heinz i Kornak szli szeroką aleją, wsłuchując się w rytmiczne chrupnięcia żwiru. Spotkali się przy bramie pięć minut wcześniej. Jeden wyjął służbową legitymację, a drugi przepustkę i zostali wpuszczeni na teren zakładu.

– Szybko to załatwiłeś – Heinz przerwał ciszę.

– Mówiłem ci, że dyrektor jest moim przyjacielem. Poza tym jest długi weekend. Mniejszy ruch, mniej personelu. Łatwiej zrobić coś… – szukał odpowiedniego słowa – nieformalnie.

Byłoby tu całkiem przyjemnie. Całkiem przyjemnie, gdyby nie znieruchomiałe twarze katatoników, konfabulacje pacjentów cierpiących na zespół Korsakowa przerywane stanami otępienia, jęki i wrzaski chorych z zaburzeniami afektywnymi dwubiegunowymi. Nawet budynek o bielonych ścianach i dachówkach w kolorze ciemnej zieleni wydawałby się przyjazny, gdyby nie masywne kraty w oknach.

Heinz ubrany był w koszulę z krótkim rękawem. Tutaj nie musiał kryć blizn pooparzeniowych. Chciał, aby Inkwizytor poczuł satysfakcję, patrząc na spalone ciało. Satysfakcja usypia. Sprawia, że traci się czujność. Na to właśnie liczył. O ile Inkwizytor miał coś do powiedzenia. Usiedli w gabinecie dyrektora.

– Zaraz go przyprowadzą. – Kornak otarł pot z czoła. -Jest tu takie specjalne miejsce widzeń, przedzielone pleksi.

– Myślałem…

– Nie. – Kornak zdecydowanie pokręcił głową. – Dyrektor nie chce żadnych kłopotów. Nie chce, żebyś się na niego rzucił. Albo – spojrzał na Heinza – żeby on rzucił się na ciebie. Pokój widzeń z pleksi. To warunek dyrekcji.

Nic mi wcześniej nie powiedział – pomyślał Heinz, patrząc ze złością na Kornaka.

– To jak? – zapytał doktor. – Idziemy?

Usiadł na lekko chyboczącym się krześle i czekał.

Usłyszał, jak otwierają się drzwi. Do pokoju po drugiej stronie wszedł gładko ogolony, siwy mężczyzna. Postarzał się. Tylko oczy pozostały te same. Szare oczy spojrzały na Heinza i znieruchomiały. Wydawało mu się, że siateczka zmarszczek na twarzy Inkwizytora zadrgała. Mężczyzna powoli uniósł dłoń w geście powitania.

Heinz siedział nieruchomo.

– Gdzie się podziały pańskie maniery? – Inkwizytor uśmiechnął się. – Podczas naszego spotkania… w sumie jedynego spotkania… przepuściłem pana przodem. Zapewne pamięta pan…

– Nie będziemy rozmawiać o manierach, bydlaku – wycedził Heinz.

– Za chwilę w ogóle nie będziemy rozmawiać. – Oczy koloru zimnej stali śledziły każdy jego ruch.

– Jak tam twoje lektury? Przeczytałeś coś nowego? Coś poza Beckettem? Czego chcesz?

Uśmiechnął się i przekrzywił głowę, jak zwierzę, które ujrzało przed sobą jakieś dziwne zjawisko. Dopiero po chwili Heinz zrozumiał, że Urbaniak łowi wzrokiem blizny pokrywające jego rękę.

– Kto pana tak urządził? To – wykonał nieznaczny ruch głową – musiało boleć.

Dobrze, że między nami jest pleksi. Wiedzieli, co robią.

– Nie dokończyliśmy wtedy rozmowy – Inkwizytor przeciągał sylaby – więc dobrze, że jesteś.

– Nie paliło mi się.

– Nie paliło ci… – Urbaniak wybuchnął histerycznym śmiechem. – Nie paliło ci się, a to dobre… Masz poczucie humoru, Heinz.

Stracił pewność siebie. Po raz pierwszy podczas tej rozmowy stracił grunt pod nogami. Nagle Inkwizytor spoważniał.

– Nie wyspowiadałeś się wtedy. Miałem takie przeczucie… I potwierdziło się… – Jego głos przeszedł w szept. – W takich miejscach – zatoczył koło ręką – spotyka się różnych ludzi. Rok temu spotkałem tu kogoś, kto cię dobrze pamiętał. – Wpatrywał się w Heinza. – Pamiętał rok dziewięćdziesiąty pierwszy i straszny wypadek koło Bogusławie.

Heinz drgnął.

– To był twój kolega po fachu. Pracował wtedy w drogówce… – Inkwizytor zamyślił się. – Nie wyspowiadałeś się, Heinz. Ani wtedy, ani później…

– Co chcesz mi powiedzieć? – Głos Heinza łamał się. – Co chcesz powiedzieć, skurwysynu! – Przestał panować nad sobą. – Kiedyś cię jeszcze dorwę i wtedy zobaczysz, że śmierć bywa wybawieniem! Zgotuję ci piekło, skurwielu. Słyszysz?! – Walnął pięściami w pleksi.

Inkwizytor wstał.

– Grozisz niepoczytalnemu. Nieładnie. – Zdegustowany pokręcił głową. – Naprawdę brzydko.

Heinz drżał. Na ramionach poczuł dłonie doktora Kornaka i pielęgniarza, którzy odsuwali go od plastikowej szyby.

– Pomyśl, gdzie jest twoja szubienica – powiedział Inkwizytor i wyszedł, wyprowadzony przez innego pielęgniarza.

Rozmowę z Inkwizytorem odtwarzał w głowie przez resztę soboty i niedzielę, tak jak odtwarza się nagranie z płyty. Zdanie po zdaniu, sekwencja po sekwencji. Dźwięk. Pauza. Dźwięk, pauza. Niepotrzebnie dał się ponieść emocjom. Więcej stracił, niż zyskał. Co właściwie ten pojeb chciał mu powiedzieć? Nie, to nie pojeb. Od początku do końca wiedział, co robi. Trzymał się reguł, które sam ustalił.

Zadzwonił do Kornaka i przeprosił go za swoje zachowanie.

– Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę.

Kornak milczał.

– Czy mógłbyś zdobyć dla mnie listę pacjentów, którzy przewinęli się przez szpital w ostatnich, powiedzmy, dwóch latach?

– Zobaczę, co da się zrobić – powiedział z wahaniem doktor – ale za wiele sobie nie obiecuj. Jeśli… jeśli to się rozejdzie, co tam wczoraj wykrzykiwałeś, będą kłopoty.

Wszystko zmieniło się w poniedziałek trzydziestego kwietnia.

O dziesiątej rano niespodziewanie zadzwoniła gotycka Jolka. Przez kilka minut rozmawiali o śledztwie, które ugrzęzło w miejscu. Jedyne, co się udało, to sprawdzić podróże Kunickiego. Na szczęście odbywa ich mniej niż Brad Pitt i ta jego laska.

– Co robił jedenastego i dwunastego?

– Kunicki i Kruk polecieli do Francji. Mam to odnotowane podczas odprawy. Zdobyłam nawet zdjęcie z kongresu w Lille, na którym Kunicki wita się z jakimś ważniakiem.

– No dobra, a co z drugą datą?

– Z tym gorzej. Nasz oligarcha był w Polsce. W Poznaniu i Wrocławiu. Gorzej z jego gorylem, Krukiem. Nie wiemy, czy towarzyszył Kunickiemu. Mówiłam ci – w jej głosie usłyszał zniecierpliwienie – to jest vip, a takiego traktują lepiej niż ministra. Leci swoim samolotem i gówno komu do tego w czyim towarzystwie.