Выбрать главу

To nieprawda, że Rakowiecki i Leski próbowali się umówić z profesorem. Oni się z nim spotkali. Rutger widział ich żywych, jako ostatni.

Raz jeszcze zadzwonił do Karloffa. Wyjaśnił, w jakiej sprawie dzwoni.

W słuchawce zapadła głucha cisza.

– Chcesz, bym zrezygnował z Batora? – zapytał w końcu Karloff. – Nie zrobię tego!

– Ale weź równocześnie w obroty Rutgera. On kłamie. Widział się z tymi chłopakami tuż przed ich śmiercią.

– A może działali razem? Dusza i ciało. Sędzia i kat. Jak myślisz?

– Znajdź ich. A potem zobaczymy.

Była druga w nocy, gdy odebrał informację od Karloffa. „Obaj znikli. Nie ma po nich śladu. Postawię na nogi, kogo się da. Prokuraturę, sędziów, komendantów wojewódzkich i straż graniczną. Zobaczysz! Jest pierdolony długi weekend, ale nie wymkną mi się. Kurwa!”

Heinz przeczytał esemesa i odłożył telefon. Karloff był z pewnością zdesperowany. A to ludziom, których ścigał, nie wróżyło nic dobrego.

36

Trzeciego maja napłynęły nowe wiadomości. Coś zaczęło się wyjaśniać. Bator podobno wyjechał na mistrzowski kurs karate. Heinz zadzwonił do Lambrosa i opowiedział mu o tajemniczym zniknięciu, które postawiło na nogi służby w Polsce. O ile Karloff dotrzymał słowa i przerwał majowy wypoczynek kilku ważniakom.

– On może być wszędzie – powiedział Kastoriadis. – Jeśli oczywiście to prawda, że tam pojechał. – Takie kursy mistrzowskie co chwila odbywają się na całym świecie. Facet może być w Paryżu, ale równie dobrze w Mołdawii albo w Los Angeles. Jak chcesz, mogę zadzwonić w dwa, trzy miejsca i zapytać znajomych…

– Nie. Nie ma takiej konieczności – odparł Heinz.

Był pewien, że prędzej czy później Stanisław Bator się odnajdzie. Wieczorem zadzwonił Karloff.

– Wciąż nic. Ale wreszcie udało nam się namierzyć sąsiadów Rutgera, którzy wrócili z działki. Mówią, że widzieli, jak do profesora ktoś przyjechał. I obaj odjechali samochodem twojego biblisty. Podobno ten drugi usiadł za kierownicą. Wszystko to działo się we wtorek, pierwszego maja.

Rutger znów był pijany – pomyślał Heinz. – Nie był w stanie prowadzić. Ciekawe z kim pojechał i gdzie.

– Rozpoznaliby go? Tego towarzysza podróży?

– Mówią, że nie przypatrywali się uważnie. Byli zmęczeni po iluś tam godzinach jazdy samochodem. Ale jeszcze ich przycisnę.

Następnego dnia rano Heinz spotkał się z kolegami z zespołu. Grali w okrojonym składzie, bez drugiego gitarzysty. Zaczęli grać Sunshine of your love Creamów, gdy w kieszeni Heinza zaczął wibrować telefon. Syn? Za wcześnie na wiadomość od niego. Rozciągnęli klasyczny rockowy utwór do monstrualnych rozmiarów, by każdy z trójki instrumentalistów mógł się wyżyć i zagrać solówkę.

Z twarzy Heinza spływały strużki potu. Wilgotną dłonią sięgnął po zaparowany telefon i odsłuchał wiadomość.

Stał jak skamieniały.

– Co jest, Hipis? – Burdyna pociągnął łyk piwa z butelki. – Stało się coś?

– Stało – odpowiedział cicho.

Pół minuty wcześniej usłyszał na sekretarce zdenerwowany głos Karloffa. „Rutger się znalazł. Wraz z samochodem. Wylądował w rozlewisku. On nie żyje, Heinz. Ale to jeszcze nie wszystko. Odezwij się.”

Niedługo później zadzwonił syn. Matura z polskiego była ponoć banalnie łatwa.

***

Tego samego dnia był w Warszawie. Jechał przez miasteczka, które sprawiały wrażenie wymarłych. Jakby przeszła przez nie dżuma albo kataklizm. Jakby wszystkich w ten cholerny upał skosiła śmierć.

O dwudziestej pierwszej spotkał się w Pałacu Mostowskich z Karloffem. W kilku pokojach panował duży ruch. Heinz patrzył na pochylonych nad dokumentami i zdjęciami ludzi, których widział po raz pierwszy w życiu.

– Samochód zauważyli przypadkowi turyści dziś rano.

W rozlewisku w okolicach Mińska Mazowieckiego. Paskudne miejsce. Często dochodzi tam do wypadków. Upały w ostatnich dwóch tygodniach sprawiły, że woda w rozlewisku zaczęła opadać i nagle oczom szczęśliwej rodzinki ukazał się kawałek zatopionego volkswagena.

Zaczął się wachlować kartkami pochwyconymi ze stosu z biurka.

– Patrz. Dziewiąta wieczorem, a duszno jak cholera!

– Mińsk Mazowiecki? – Heinz zmarszczył brwi. – Co on tam robił?

Karloff uśmiechnął się triumfująco.

– A wiesz? Zadałem sobie to samo pytanie. Zadzwoniłem do seminarium, by poinformować rektora. Nie było go. Dowiedziałem się, że na weekend wyjechał… no zgadnij gdzie?

Heinz pokiwał głową.

– Odnaleźliśmy jego świątobliwość rektora w domu w Mińsku. I okazało się, że był umówiony z Rutgerem pierwszego maja wieczorem.

– A więc wtedy, gdy Rutger wybrał się w podróż z tajemniczym przyjacielem?

– Właśnie. Mamy więc przypuszczalny czas zgonu. Jutro Sierściuch powie nam więcej. Klął, gdy się dowiedział, że musi przyjechać kroić jakiegoś księdza.

– Tam, w rozlewisku… – Heinz patrzył, jak do pokoju wchodzi ktoś nowy. – Tam… znaleźliście jedno ciało?

– Szukamy drugiego. Ale ten drugi raczej wysiadł. Skąd wiem? Bo gdy wyłowiliśmy samochód, to Rutger siedział za kierownicą.

Heinz ożywił się nagle, wciąż patrząc na krzątających się policjantów.

– Skąd tu taki ruch? Skąd taki pośpiech? Stało się coś?

Karloff otarł pot z czoła.

– Gdy ci się nagrywałem, wspomniałem, że śmierć Rutgera to nie wszystko – rozejrzał się, czy nikt ich nie słucha. – W samochodzie Rutgera coś znaleźliśmy… Taki drobiazg…

Różową szminkę.

***

Słuchał Roberta Johnsona przy zgaszonym świetle i otwartym oknie. Leżał nagi na prześcieradle, które parzyło jak rozżarzone węgle. Nie wiadomo który już raz odtwarzał sobie rozmowę z Rutgerem. Kręcił się nerwowo na skrzypiącym łóżku. Nie. Ciągle coś nie pasowało. W tej chyboczącej się konstrukcji brakowało kluczowego elementu.

Nad ranem zasnął. Spał do południa. O dziwo nikt nie obudził go niespodziewanym telefonem. Wziął prysznic i zadzwonił do Karloffa.

– Wyniki sekcji będą około trzeciej po południu. Z nowych wieści jest taka, że informacja o śmierci Rutgera dotarła do gazet i Internetu.

Włączył komputer. „Znany teolog zginął w wypadku samochodowym” – przeczytał na jednym z portali. Zaczął czytać wpisy internautów. Nie było ich zbyt wiele. Większość stanowiły gwiazdki w nawiasach kwadratowych – świeczki nagrobne ery Billa Gatesa. Przeczytał dwa komentarze. „Lubiłam jego książki. Nie jestem wierząca, ale facet był OK.” Bardziej zaintrygował go drugi wpis: „Niedawno zrezygnował ze stanu duchownego. I od razu zginaj w wypadku. Czy to nie znak od Pana?”. Od paranoików owładniętych teoriami spiskowymi roi się w Internecie – pomyślał.

A może jednak ten ktoś, podpisany jako św. Tomasz, miał rację. Może i Rutgera ugodził miecz Pański?

O piątej po południu siedział w dusznym pokoju komendy. Czytał raport z sekcji zwłok i nie mógł się skupić. Czytam – pomyślał. – Ale czytam bez zrozumienia. Gdy przeczytał po raz trzeci, umiał już sprecyzować swoje wątpliwości.

Złapał Karloffa biegającego po korytarzu.

– Słuchaj – zaczął niepewnie – czy ten wasz Sierściuch to naprawdę taki macher?

– Gdyby to nie bolało, to bym teraz uciął sobie rękę. – Karloff uderzył się dłonią w nadgarstek. – Zaniósłbym Sierściuchowi, a on przyszyłby ją z zamkniętymi oczami.

Heinz nie chciał sobie nic odcinać na próbę. Zwłaszcza że – Karloff miał rację – to boli. Siadł przy biurku i połączył się z doktorem. Przedstawił się i przypomniał, w jakich okolicznościach się poznali.