– No dobra, pamiętam – mówił zniecierpliwiony Sierściuch. – W czym mogę pomóc, bo chcę jeszcze skorzystać z weekendu.
Heinz zaczerpnął powietrza. Przypomniał sobie rozmowę z Rutgerem w seminarium.
„Wrzody żołądka i bóle w stawach to pozostałość stanu wojennego i zimnych cel. I kiepskie oczy, bo dostałem pałką po głowie.” W uszach dźwięczały mu słowa, które usłyszał później od pijanego biblisty. „Teraz to i tak nie to, co wtedy, gdy nie mogłem nalać sobie z butelki, bo ręce latały mi o wiele bardziej niż dzisiaj. Wlewałem wódkę do garnka, a potem odsączałem w plastikową buteleczkę po płynie do czyszczenia soczewek.”
– Halo? Jest tam pan? – dotarł do niego zaniepokojony głos Sierściucha.
– Przepraszam. W zasadzie mam jedno pytanie. Przy opisie sekcji zwłok pominął pan soczewki, prawda?
Sierściuch nie odpowiedział od razu. Heinz zdążył usłyszeć, że gdzieś niedaleko doktora rozbrzmiewa przebój Piotra Rubika.
– Przy sekcji zwłok zawsze zaznaczam, że denat miał soczewki. Podobnie jak informuję na przykład o protezach. Czasem taki opis ułatwia identyfikację. Każdy porządny medyk sądowy tak robi.
– To dlaczego nie napisał pan nic o soczewkach Rutgera? Spieszył się pan na weekend czy co?
– Niech się pan sam domyśli, dlaczego nic nie napisałem – w głosie doktora pobrzmiewała nieskrywana uraza. – Ten facet nie miał żadnych soczewek. Po prostu. Nie miał.
Heinz chciał porozmawiać z Karloffem, ale okazało się, że ten już wyszedł. Zapytał jednego z policjantów, gdzie może obejrzeć wrak samochodu. Dostał adres i pojechał na miejsce.
Ku jego zaskoczeniu samochód był tylko nieznacznie uszkodzony.
– Ludzie dziwią się – odpowiedział technik, gdy Heinz zwrócił mu na to uwagę – że z samochodami nie jest tak jak na filmach sensacyjnych. Że kopniesz w przednią szybę, a ona od razu pęka. Zupełnie jakby nie była podwójnie klejona.
Heinz uważnie obejrzał samochód.
– Wszystkie szyby były podniesione? Było tak jak teraz? Technik potwierdził.
– Mogę zajrzeć do środka?
– Tylko proszę nie zmieniać żadnych ustawień – usłyszał ostrzeżenie.
Popatrzył na deskę rozdzielczą. Wysunął głowę i wyprostował się. Wciąż brakowało mu głównego elementu w całej konstrukcji.
Następnego dnia dowiedział się, że odnaleziono Stanisława Batora. „Odnaleziono” to w tym przypadku złe słowo. Bator wrócił z zagranicy. Był w Hiszpanii. Skrócił pobyt na konsultacjach mistrzowskich, gdy przeczytał w Internecie, że Jan Rutger zginął w wypadku samochodowym.
37
Matura z języka angielskiego była jeszcze łatwiejsza niż z polskiego. Heinz zastanawiał się, kiedy ostatni raz słyszał podobny entuzjazm w głosie syna. Chyba gdy chłopak był dzieckiem. Może gdy byli w kinie na jednym z tych wspólnych seansów, które można by policzyć na palcach jednej ręki. Z zażenowaniem stwierdził, że nie przywykł do takich rozmów. Nie wiedział co mówić. Nie potrafił się zachować. W świecie świadków, podejrzanych i ofiar poruszał się pewnie. Podczas rozmowy z synem błądził jak ślepiec.
Tuż po południu pojechał na ulicę Spartańską. Bazarowe ubrania wisiały na bramie Instytutu Reumatologii. Doktor Piotr Poraj także się nie zmienił. Jak zwykle próbował go pocieszać.
– Mamy wiosnę, zresztą, co ja mówię, mamy teraz upalne lato! – klepnął się w masywne udo. – A objawy Raynauda najczęściej występują przy niskich temperaturach. Wciąż pan pali?
– Niestety.
– Kawa?
– Niestety.
– To może przynajmniej zmieni pan pracę na mniej stresującą, komisarzu.
Był tego dnia ostatnim pacjentem. Razem wyszli na parking.
– Na coś musi się pan zdecydować, komisarzu. – Poraj popatrzył wyblakłymi niebieskimi oczami i podał Heinzowi rękę. – Jeden z moich pacjentów lubi mówić, że lis wie o wielu sprawach, za to jeż zna jedną najważniejszą.
– Co pan powiedział? – Heinz nie wypuszczał ręki Poraja z uścisku.
Lekarz powtórzył sentencję przestraszony. Przeraził go zmieniony wyraz twarzy policjanta.
– Tak zwykł mawiać mój pacjent, ksiądz Rutger.
Zapadał zmrok, gdy Heinz skończył czytać. Kilka godzin temu na zalanym słońcem parkingu, uświadomił sobie w jednej chwili, dlaczego nazwisko Rutger już przy pierwszym spotkaniu z profesorem wydało mu się znajome. Nie chodziło o żaden Jarocin ani powinowactwo muzyczne. Wtedy, w seminarium, Heinz zareagował nie na dźwięk nazwiska, ale na imię i nazwisko znanego biblisty wypisane na okładce książki.
Jak na karcie pacjenta.
„Wrzody żołądka i bóle w stawach to pozostałość stanu wojennego i zimnych cel.”
Bóle w stawach. Leczyli się u tego samego lekarza, choć nigdy się nie spotkali. Ale Heinz musiał zapamiętać nazwisko profesora, gdy zobaczył je podczas wizyty, wypisane na karcie pacjenta, jednej z wielu przyniesionych z rejestracji na biurko reumatologa.
Uwolnił dłoń Poraja ze stalowego uścisku i powiedział mu o śmierci Rutgera.
– Porażające. To porażające. – Tylko tyle był w stanie wykrztusić lekarz. – Nic nie wiedziałem. – Nie wiedziałem, że nie żyje. Chociaż, prawdę mówiąc, ostatnio nie był w najlepszej formie.
– A kiedy był ostatnio?
– Nie pamiętam dokładnie. Ale przyniósł mi jakieś dokumenty na przechowanie. Powiedział, że ten depozyt to jego polisa ubezpieczeniowa.
Heinz poczuł, jak napinają mu się wszystkie mięśnie. „Nie lubię policjantów, ale muszę lubić lekarzy spowiadających moje ciało z chorób.”
– Zostawił u pana dokumenty?
– Tak. A ja… – Poraj zmieszał się – a ja, nie wiedząc o jego śmierci, odesłałem mu je dziś rano do seminarium. Wyjeżdżam na trzy miesiące i nie chciałem trzymać tych papierów. A w domu mam remont. Nie chciałem, by coś zginęło.
– Wysłał je pan?! – krzyknął Heinz.
– Zostawiłem w recepcji do wysłania poleconym. Zwykle idą na pocztę o trzynastej. Albo trochę wcześniej. Niedawno chciałem wysłać…
Heinz nie słuchał już lekarza. Wyrwał telefon z kieszeni i spojrzał na wyświetlacz. Była dwunasta pięćdziesiąt. Pobiegł w stronę głównego wejścia do Instytutu Reumatologii.
Przeczytał kserokopie z pozakreślanymi na zielono i czerwono fragmentami. Odetchnął głęboko.
Już wiedział, dlaczego dwaj klerycy zginęli.
Wiedział wszystko. Prawie wszystko.
Był wieczór siódmego maja. W pierwszym odruchu chciał wsiąść do samochodu. Sięgnął po kluczyki i rozmyślił się. Nie. Wybierze się tam jutro. Pojawi się, gdy tylko otworzą lokal.
Następnego dnia pojechał do Góry Kalwarii. Monstrualny grubas, capo di tutti capi grabarzy i kamieniarzy, siedział przy swoim stole ze spuszczoną głową.
Heinz podszedł do baru. Tym razem nie zamówił dwóch piw. Wyjął zdjęcie i pokazał je barmance. Dziewczyna przypatrywała się czterem młodym chłopakom i mężczyźnie pośrodku. Cicho rozmawiali kilka minut. Raz dziewczyna sięgnęła po chusteczkę i wytarła oczy. W końcu ruszyła zza baru w stronę stołu, przy którym siedział jej ojciec.
– Tato. Pomóż mu. Proszę – powiedziała.
Stary Skarga spojrzał na Heinza. W jego oczach nie dostrzegł tym razem alkoholowej mgły, a w ciężkim oddechu nie wyczuł pijackich miazmatów.
– Czego pan oczekuje? – zapytał, taksując Heinza nadspodziewanie przytomnym spojrzeniem.
38
Kilka ciężarówek, które jechały jedna za drugą, wzbiło kurz na poboczu. Czuł, że drobiny pyłu i piasku wnikają mu w skórę i w płuca. Nalał wody do słoika po ogórkach i wstawił kwiaty. Odniósł wrażenie, że krzyż nieznacznie przechylił się na prawą stronę. Może to skutek wiatru towarzyszącego wiosennym burzom. A może tylko mu się wydaje, że krzyż się przekrzywił.