Выбрать главу

Heinz naprawdę był dumny ze swojego mieszkania tylko raz. Wtedy, gdy wprowadzali się tu z rocznym synkiem. Wieżowiec wyrósł wśród pól, gdy zdychała Polska Ludowa i gdy wszyscy, zgodnie z hasłem towarzyszącym wyborom do nowego parlamentu, mieli wreszcie być we własnym domu. Po latach odrapana, brudna „kukurydza”, na której odnowienie spółdzielnia nigdy nie miała pieniędzy, wydawała się Heinzowi symbolem niespełnionych rojeń o „polskim Manhattanie na Śląsku”. Symbolem nieudolnego kapitalizmu, rozpędzonego i niebezpiecznego jak kiepski kierowca na autostradzie. Ostatnio zaczął odczuwać nienawiść do swojego mieszkania, w którym krótko byli we troje, potem lata całe we dwóch. Teraz najczęściej przesiadywał w trzech pokojach sam.

Na parter zjechała winda i komisarz ujrzał w szybce znajomą twarz. Chciał się cofnąć, ale było za późno. Po chwili kościste palce staruszki mieszkającej na tym samym, drugim piętrze zacisnęły się na marynarce Heinza.

Drugą ręką kobieta trzymała psa na smyczy. Patrzył na wygnieciony rękaw i zastanawiał się, co by było, gdyby starucha dostała szczękościsku.

– Słyszał pan, inspektorze? Straszne rzeczy się dzieją.

Staruszka od niepamiętnych czasów nazywała Heinza inspektorem. Wprowadziła się do „kukurydzy” w tym samym czasie co oni i szybko zyskała przydomek Gumowe Ucho. Kobieta wiedziała wszystko o wszystkich i, co gorsza, dzieliła się tą wiedzą równie chętnie jak opowieściami, jak to za czasów generała Ziętka sadziła drzewka w Parku Rozrywki.

– Jak pani wie, nie bardzo interesuję się…

– Policja musi coś z tym zrobić – przerwała Gumowe Ucho.

Heinz zmartwiał. Dla staruszki policja to był on. Przypomniał sobie, jak nachodziła go przez dwa tygodnie, gdy wandale niszczyli nowe ławki przy Alei Krzywoustego.

– Naprawdę teraz nie…

Usłyszał ciche warknięcie. Popatrzył na psa i pomyślał, że chętnie wgniótłby go w posadzkę.

–  Zna pan pana Karolaka? Oczywiście – odpowiedziała sobie sama – że pan zna, bo mieszka pod panem. Ma takiego samego psa jak mój Kubuś. I ostatnio jego pies został zaatakowany przy naszym śmietniku przez szczury. A potem pan Karolak widział, jak szczury rozszarpały gołębia. Na jego oczach rozszarpały…

– Widzi pani, teraz wyjeżdżam, ale jak wrócę, zadzwonię gdzie trzeba.

– Niech pan dzwoni jeszcze dziś! Takie sprawy nie mogą czekać.

Komisarz zmrużył oczy i wyobraził sobie szczątki Kubusia rozwłóczone przez szczury. Wtedy usłyszał dzwonek telefonu.

– O, widzi pani – wyzwolił rękę z uścisku – dobrze się składa, zaraz przy okazji o tym powiem.

Zniknął w windzie. W zasadzie ze względu na nadwagę powinien te dwa piętra pokonywać schodami.

Sygnał połączenia nie ustawał. Heinz sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Usłyszał znajomy głos.

– Nasz podopieczny siedzi w psychuszce na strzeżonym oddziale. Czyli bez zmian.

W głosie doktora Kornaka wyczuł lekkie wahanie.

– Dzięki. Chcesz coś jeszcze powiedzieć?

– To chyba bez znaczenia… Ale… Może to dziwne, ale ty nagrywasz się i pytasz o niego, a on ostatnio pytał o ciebie…

Rozmawiali jeszcze chwilę. W końcu Heinz się rozłączył. Zadzwonił do mieszkania. Za drzwiami było cicho. Klucz zgrzytnął w drzwiach, a on poczuł, że ma dłonie lepkie od potu.

Zapomniał o rozmowie telefonicznej. Więc tak wygląda życie w krainie wiecznego chłodu.

Otworzył pokój syna i zobaczył stłamszoną pościel. Od wczoraj nikt tu nie wchodził. Sięgnął po komórkę, ale się rozmyślił. Ostatnio nie układało się między nimi. Heinz czuł, że tracą kontakt, jeśli w ogóle o takim można było kiedyś mówić. Może przed sześciu laty, kiedy leżał w szpitalu po sprawie z Inkwizytorem. Gdy widział przestraszone oczy syna podczas odwiedzin i słyszał szept ciotki, która przyjechała z Warszawy, by opiekować się chłopcem.

Czuł się zmęczony. Wypił dwa piwa w wannie, spakował rzeczy i sięgnął po gitarę. Epiphone Les Paul wykonany z jesionu dawał ciepłe, niskie brzmienie. Zagrał kilka taktów i podgłośnił wzmacniacz. Gdy przestał grać, usłyszał, że pan Karolak, ten, któremu szczury pogryzły psa, wściekle wali czymś w sufit. Heinz postanowił zrobić to, co zwykle. Podszedł do szafy, by wyjąć kij bejsbolowy, który przywiózł ze Stanów, i przywalić nim w kaloryfer. Zapewne Karolak skuli się podobnie jak jego pies i nie będzie się więcej awanturował. Otworzył skrzypiące drzwi, wsunął rękę, ale nie natrafił na chłodny uchwyt. Otworzył szafę szerzej i zaczął macać w stercie pogniecionych ubrań, rzucanych jak popadło. Kija nie było. Pomyślał o synu i chwycił za telefon. Nie, to niemożliwe. Pewnie po ostatniej awanturze z Karolakiem wypił za dużo i rzucił kij byle gdzie.

Bylejakość. Byle jakie życie stało się normą.

Dochodziła dziesiąta, a syna wciąż nie było. Wybrał numer telefonu. Po dziesięciu sygnałach rozłączył się. Wybrał ponownie. Z tym samym skutkiem. Przypuszczał, że tak będzie, i dlatego odwlekał ten moment. Pozostało zrobić to, co zwykle robił w takich sytuacjach. Wziął żółtą kartkę samoprzylepną i napisał, że wyjeżdża na kilka dni. Doszło do tego, że porozumiewali się za pomocą kartek przyklejanych na lodówce. Z drugiej strony to pewien postęp, jeśli wziąć pod uwagę moje relacje z ojcem – pomyślał z goryczą Heinz. Może tak objawia się ewolucja.

Od czasu sprawy z Inkwizytorem zasypiał przy muzyce. Teraz słuchał, jak John Lee Hooker śpiewa o Tupelo – miasteczku w stanie Missisipi zalanym przez powódź, miasteczku, dla którego nie było ratunku – i przewracał się z boku na bok.

Takty bluesów mieszały się z głosem naczelnika wydziału kryminalnego. Dwaj martwi klerycy, torby foliowe, różowe trójkąty namalowane szminką. I pewnie coś jeszcze. Bonus. Jak na kompaktach i płytach DVD. W końcu musi być jakiś powód tej dziwnej nerwowości, która zapanowała w CBŚ. Poprosili o pomoc, chociaż nie minął tydzień od momentu, gdy znaleziono ciała. Dwunastego kwietnia nad ranem, dziś jest piętnasty. Raptem cztery dni. Najważniejsze w śledztwie jest pierwsze czterdzieści osiem godzin. Wtedy trzeba zamknąć sprawę, przynajmniej wytypować sprawcę. Każda następna godzina jest porażką. Po tygodniu zaczyna się dreptanie w miejscu. Najwyraźniej ktoś uznał, że w tej sprawie dreptanie zaczęło się wcześniej.

Heinz przewracał się z boku na bok i nie mógł zasnąć. Podszedł do biurka, wyjął z szuflady tekturową teczkę i schował ją do torby. Kobieta podziurawiona w Lasku Aniołowskim. Przejrzę raz jeszcze papiery w drodze do Warszawy.

Płyta włączona na autoodtwarzanie zaczęła powtarzać utwory. John Lee Hooker znów śpiewał o Tupelo, a Heinz kolejny raz powtarzał w myślach, co usłyszał od Kornaka.

– To chyba bez znaczenia… Ale podopieczny pytał o ciebie…

– Pytał?

– Lekarz, z którym rozmawiałem, powiedział mi, że podopieczny wczoraj go zapytał, czy przypadkiem nie wie, co porabia Rudolf Heinz. Gdy zaprzeczył, podopieczny powiedział coś takiego: „Jeśli się spotkacie, zapytaj go, czy pamięta wiersz”.

– Wiersz? Jaki wiersz?

Kornak za długo zwlekał z odpowiedzią. Heinz wiedział, że usłyszy coś jeszcze.

– Chyba nie powinienem ci tego mówić, ale trudno. Potem powiedział: „Chodzę i się pytam, gdzie jest moja szubienica”…

– To wszystko?

– Nie. Dodał jeszcze: „A gdzie jest twoja szubienica, Heinz?”.

5

InterCity odjeżdżał do Warszawy o szóstej czterdzieści. Heinz minął trzy puste przedziały i wszedł do swojego. Oczywiście – pomyślał – tak jest zawsze. Jak to się dzieje, że zawsze trafiam tam, gdzie ktoś już siedzi. Miał miejsce pod oknem. Naprzeciw usiadła trzydziestolatka z toną pudru na policzkach. Z blond odrostami przebijającymi przez czarną farbę wyglądała jak samica tygrysa. Naprzeciwko niej, po skosie, przy drzwiach, usiadł chłopak w kowbojkach i obcisłej białej koszulce polo.