– Pałacu?
– Tak nazywają Centrum Olimpijskie – wyjaśniła kobieta. – Pewnie nigdy nie był pan w środku. Jest tam – zawiesiła głos, szukając właściwego słowa – całkiem bogato.
Heinz przyjrzał się jej. Miała krótkie czarne włosy, czarny sweter i paznokcie pomalowane na fioletowo. Zupełnie jakby się wybierała na festiwal rocka gotyckiego na zamek w Bolkowie.
– Zatem ktoś ich zabił, a następnie przywiózł – ciągnął
Rudi. – Nikt oczywiście niczego nie widział, niczego nie słyszał, nie mamy też żadnych ciekawych śladów, przynajmniej na razie. A co do toreb… – wyjął papierosa. -
Standardowe foliowe białe reklamówki, bez żadnych nadruków. Takie, jakie są w tysiącach sklepów.
Czyli żaden trop.
Wyjął z aktówki zdjęcia i podał Heinzowi.
– Tu pasztet przemienia się w teatrzyk.
Dwaj policjanci, siedzący dotychczas w milczeniu, zachichotali cicho jak na komendę.
– Sprawca namalował na wysokości ust trójkąty. Różowe trójkąty – dodał Rudi. – Zrobił je szminką. Zanim powiem o tym więcej, kilka słów o ofiarach. Karol Rakowiecki i Grzegorz Leski, pierwszy z Warszawy, drugi spod Warszawy. Obaj byli seminarzystami w diecezjalnym seminarium duchownym na Żoliborzu.
– W jaki sposób ustaliliście ich tożsamość? – spytał Heinz.
– Żaden nie miał przy sobie dokumentów. Na rękawie kurtki jeden z nich miał niewielką kieszonkę, tam znaleźliśmy zwiniętą kartkę z numerem telefonu komórkowego. Zadzwoniliśmy i proszę, dodzwoniliśmy się do księdza Jana Rutgera, profesora biblisty. I tak po nitce do… Koniec końców profesor Rutger zidentyfikował ciała. A potem osunął się na podłogę. Możecie mi wierzyć, wyglądało to bardzo efektownie. Zresztą teraz myślę, że to swoją drogą jakiś dziwny ksiądz… – Rudi podrapał się w głowę.
– Dlaczego? – zapytał Osuch.
– Przyszedł, by tak rzec, ubrany po cywilnemu. Jak nie ksiądz. Zresztą ci dwaj też nie wyglądali na kleryków. Może taka teraz u nich moda, diabli wiedzą. Tak czy inaczej wiemy, kim oni są…
– Szukajcie, a znajdziecie – dodał policjant o pożółkłych zębach.
– Ruszyliśmy trzema torami. – Rudi zapalił kolejnego papierosa. – Oni – skinięciem głowy wskazał na dwóch policjantów – przepytują rodziny, kleryków i profesorów z seminarium…
– Na razie bez efektów – wtrącił policjant wskazany przez Rudiego. – Chłopcy jak baranki, żadnych wrogów, żadnych z nimi kłopotów. W seminarium nikt nic o niczym nie wie. Tak się tam wystraszyli, że nawet oddychać się boją, a co dopiero mówić. Ale pytamy.
– Po drugie – kontynuował Rudi – rozpuściliśmy do gazet wiadomość, że zabójstwo jest wynikiem porachunków gangsterskich. Wprawdzie to klerycy, nie mafia, ale nigdy nic nie wiadomo. Gdyby strzał był celny, coś byśmy już słyszeli od naszych ludzi z miasta, byłoby jakieś poruszenie. A tu nic.
Zapadła cisza. Z oddali słychać było głuche uderzenia młotka.
– Jest jeszcze jedna droga. Ta, która wiąże się z torbami foliowymi i różowymi trójkątami. W ten sposób, właśnie różowymi trójkątami, faszyści znaczyli homoseksualistów. Tereny przy Centrum Olimpijskim to znane w Warszawie miejsce schadzek tych – uśmiechnął się – co to lubią inaczej. A nasi chłopcy lubili ten sport…
– Saneczkarstwo dwójkowe mężczyzn na torach naturalnych – znów ukazały się żółte zęby.
– Właśnie – Rudi przejął inicjatywę. – W przypadku jednego z nich można mówić o regularnej penetracji… Jezu, jak to brzmi – pokręcił głową. – Co do drugiego, pewności nie ma. Tak czy inaczej brakuje śladów stosunku odbytego na krótko przed śmiercią. Ten wątek – Rudi najwyraźniej zmierzał do końca – wydaje się na razie najbardziej obiecujący, sprawdzamy środowiska ostrych nacjonalistów i skinheadów, którzy mogliby mieć jakiś związek ze sprawą. Nasza koleżanka – popatrzył na policjantkę – przepytuje w klubach gejowskich. To z grubsza tyle. Prawie wszystko.
– Podobno świetnie się dogaduję z bywalcami, szefie. -Miłośniczka gotyku spojrzała na Osucha.
– I co o tym sądzi nasz mistrz? – zapytał Osuch.
Heinz milczał. Nad głowami zebranych unosił się papierosowy dym.
– Wciąż nie wiem – powiedział Heinz – dlaczego tu jestem. Podwójne morderstwo, torby foliowe na głowie, różowe trójkąty namalowane szminką… To jeszcze nie tłumaczy mojej obecności.
– Powiedzieć mu? – Policjant o pożółkłych zębach spojrzał na Osucha.
Heinz wstał gwałtownie. Jeden z plastikowych kubków przewrócił się, a kawa ściekła na spodnie siedzącego obok policjanta, który poderwał się z miejsca.
– Dosyć, kurwa! – wychrypiał Heinz. – Nikt w tej robocie nie lubi, jak obcy wkracza na jego teren. – Ale od teraz – popatrzył na wszystkich – koniec zabawy. Mam koordynować tę sprawę. Jeden mój telefon do CBŚ i będzie wam się palić koło dupy. A więc czego jeszcze nie wiem? Co zostawiliście na deser, żeby mnie sprawdzić?
– Spokojnie, Heinz! – Osuch nawet nie drgnął. – Nikt nie chce cię sprawdzać.
Akurat. Gówno prawda.
– Różowe trójkąty sprawca namalował na foliach w miejscu ust. Ale to nie wszystko. Z tyłu głowy tą samą szminką napisał cyfry.
– Jakie cyfry? – Heinz przymknął oczy.
– Jeden z kleryków miał dwadzieścia jeden, drugi – trzydzieści siedem. Rozumiesz, co to znaczy?
Heinz nie wiedział.
– To nie są numery totolotka. Ani rozmiary butów tych dwóch pedałków. Widać, że nie płakałeś z narodem, gdy…
Heinz wciąż nie kojarzył.
– Gdy umierał Ojciec Święty. To godzina śmierci papieża. Naszego – dodał z naciskiem – papieża. Dwudziesta pierwsza trzydzieści siedem. Każdy głupi wie. I każdy głupi zrozumie, że nie ma żartów. Dlatego to morderstwo wywołało panikę w ministerstwie, rozumiesz? Dlatego powołano specjalną ekipę. O wszystkich szczegółach wie tylko kilka osób.
– Tak, teraz rozumiem – powiedział Heinz.
Wreszcie stało się jasne, dlaczego ktoś chciał, by to on zajął się tą sprawą.
7
Była ósma wieczorem, gdy Rudolf Heinz zszedł do baru w hotelu policyjnym przy ulicy Sierakowskiego. Człowiek, z którym był umówiony, spóźniał się. Komisarz zamówił piwo. W radiu nadawano więcej agresywnych reklam i konkursów niż piosenek, ale tego wieczoru Heinzowi było wszystko jedno. Dwa metry od niego, przy sąsiednim stoliku, rozmawiali dwaj mężczyźni, co jakiś czas sięgając po kieliszki ustawione równo niczym kompania reprezentacyjna przy Grobie Nieznanego Żołnierza.
Zamówił piwo. Wypijał teraz trzy, cztery piwa, już nie tak jak dawniej. Przypomniał sobie czasy alkoholowego Sturm undDrang, gdy często przyjeżdżał do Warszawy jako konsultant. Specjalnie wysiadał na Dworcu Wschodnim i szedł do Złotej Rybki – dworcowego baru opanowanego przez konduktorów i kanarów podliczających przy aromatycznej wątróbce ze złocistą cebulką apanaże zarobione na pasażerach na gapę. Heinz dostawał zawsze ogromną filiżankę z napisem „Cappucino”, w której pieniło się ciepłe piwo z warstwą gęstej piany. Wypijał dwie, trzy filiżanki, czuł, że dzień zaczął się dobrze, i dopiero wtedy jechał do Pałacu Mostowskich. Gdy czekał na pociąg powrotny do Katowic, rytuał się powtarzał. Bardzo często sama podróż była czarną dziurą. Nic nieznaczącym epizodem między przyjazdem a odjazdem.
Przypomniał sobie poranną podróż pociągiem i książkę, o której wtedy pomyślał. Alienista Caleba Carra. Ku zdziwieniu kolegów Heinz lubił czytać kryminały, zwłaszcza te, w których pojawiali się seryjni mordercy. Uważał, że analiza fikcyjnego modus operandi jest dobrym ćwiczeniem wyobraźni. Jednak powieść Carra zaciekawiła go z innego powodu. Alienistami nazywano dawniej policyjnych psychologów, którzy zajmowali się rozmaitymi dewiantami i degeneratami. Tymi, którzy nie mieścili się w normach wyznaczanych przez społeczeństwo. Bardzo często alienista stawał się takim samym odszczepieńcem jak ten, którego ścigał. Heinz wielokrotnie myślał, że jest właśnie kimś takim. Alienista.