Выбрать главу

Nie mamy dużo towaru, jednak mimo recesji utrzymujemy się jakoś na powierzchni – głównie dzięki sporej dynamice sprzedaży i paskarskim marżom. Mówiąc pokrótce, sprzedajemy te wyroby siedemdziesiąt procent drożej niż kupujemy, jednak, biorąc pod uwagę rozmiary sklepu, wysokość czynszu, obciążeń podatkowych i składek na ZUS, ledwo wychodzimy na zero. Dzięki temu nie dostajemy wrzodów na sumieniu – taniej się nie da. Zresztą gros nabywców pochodzi z krajów, gdzie zarobki są zdecydowanie wyższe niż u nas…

Aha. Zapomniałem dodać, że jest jeszcze zaplecze. Pakamerka o wymiarach dwa metry na jeden, w której można powiesić ubranie i umyć ręce w zlewie. Nie wolno nam w niej gotować wody na herbatę. Zresztą i tak nie ma tam gniazdka.

***

Po raz pierwszy zobaczyłem tego człowieka trzeciego dnia pracy. Starszy mężczyzna, ubrany w archaiczną, dwurzędową marynarkę, wędrował bez celu od sklepiku do sklepiku. Przed każdym zatrzymywał się na mniej więcej dwadzieścia sekund. Taksował wystawę długim spojrzeniem wyblakłych, błękitnych oczu. Potem krzywił się, jakby zjadł cytrynę.

Gdy stanął przed naszą witryną, mogłem przyjrzeć mu się dokładniej. Miał równo przyciętą, siwą, capią bródkę i gęste, choć równie siwe włosy. Oceniłem jego wiek na około osiemdziesiąt lat. W ręce trzymał laskę, ale nie opierał się na niej. Widać nosił ją tylko dla fasonu. Wyglądał trochę jak stary nauczyciel.

Zlustrował nasz towar takim samym ostrym spojrzeniem i identycznie się skrzywił.

– Badziewie. – Odczytałem z ruchu jego warg.

Minął sklepik i z gracją zaczął wspinać się po schodkach prowadzących na galerię. Spojrzałem na wystawione w gablotce srebrne drobiazgi. Miał rację. Wyroby wykonane przez rozmaitych artystów plastyków miały jedną wspólną cechę. Były porażająco brzydkie. Nowoczesne kształty, toporne, maszynowe wykonanie. Do tego trochę biżuterii, pretendującej do miana oryginalnej, przeważnie bryzgi kruszcu, przewiercone i nanizane na żyłki. Takie naszyjniki sam umiałbym zrobić.

– Znowu ten świr – mruknął szef.

Nie zdążyłem go o nic zapytać, bo do sklepu wtłoczyło się kilkunastu Japończyków. Trzeba było brać się do roboty.

Ponownie zobaczyłem go godzinę później. Wyszedłem rozprostować nogi i – co tu dużo ukrywać – rozejrzeć się trochę po hali. Siedział na antresoli, koło kantorków linii lotniczych i jadł drugie śniadanie. Nie wyglądał na wariata. Jednak z niewiadomych przyczyn przyciągał uwagę. Wydawało się, że na coś czeka. Wróciłem do sklepu.

Wujaszek zostawił mnie na gospodarstwie i poszedł załatwiać jakieś sprawy w ZUS-ie. Sprzedałem bransoletkę ślicznej, młodej Japonce i z nudów wyciągnąłem kajet. Naszkicowałem kilka prostych wzorów wisiorków. Gdyby tak… Tłum przewalał się za witryną. Uśmiechałem się i wykonywałem zapraszające gesty, ale większość omijała nasz interes szerokim łukiem. Wrócił mój pracodawca. Obejrzał rysunki i dał kilka sugestii.

Staruszka zobaczyłem ponownie o osiemnastej. Wyglądał na zmęczonego. Przespacerował się wzdłuż sklepów, na chwilę zawiesił wzrok na naszej witrynie. A potem odszedł.

– Dlaczego uważasz go za wariata? – zapytałem.

– Ten człowiek przychodzi tu od dwudziestu lat, może dłużej. Codziennie obchodzi wszystkie biura lotnicze, usiłując kupić bilet do nieistniejącego miasta. A potem w hali czatuje na pasażerów, którzy rzekomo mają stamtąd przylecieć – wyjaśnił.

Zrobiło mi się żal nieznajomego dziadka.

***

Zrobiłem małe zakupy. Nieduży kawałek srebrnej blachy nabyłem w sklepiku przy Elektoralnej. Obok kupiłem kilka przydatnych drobiazgów. Jeszcze trochę miedzi i brązu w sklepie z metalami kolorowymi…

Gdy w liceum wycinałem ze sklejki i cienkiej metalowej folii różne detale, potrzebne do modeli statków, nie przypuszczałem, że kiedyś te umiejętności mogą mi się przydać w pracy. No i proszę…

Wypiłowałem laubzegą kontur Polski z miedzianej blachy. Postarałem się, żeby granica wyszła możliwie realistycznie. Potem wypolerowałem metal na kawałku skórzanej teczki, używając ruskiej pasty diamentowej. Głównie chodziło mi o lekkie zagładzenie ostrych krawędzi. Wreszcie miniaturowa Polska zalśniła jak lustro. Zaciągnąłem tył kwasem siarkowym i, nie żałując cyny, dolutowałem agrafkę jubilerską. Schłodziłem i sprawdziłem, jak trzyma. Solidna robota. Może lepiej byłoby dać twardy lut mosiężny – ale nie umiałem… Teraz nałożyłem na broszkę małego, dobrze wypolerowanego, srebrnego orzełka. Zlutowałem i obejrzałem krytycznie. Jak na pierwszą próbę chyba nieźle. Zabrałem się za drugi egzemplarz. Wykonanie obu zajęło mi w sumie sześć godzin.

***

Lotnisko przypomina gigantyczny młyn. Minuta po minucie taksówki, autobusy i inne pojazdy wypluwają pasażerów. Ich rzeka przechodzi przez szczegółową kontrolę antyterrorystyczną i wdziera się do hali. Na parterze gromadzą się ludzie, których wyrzuciły ze swych trzewi przylatujące samoloty. Z piętra odlatuje się za granicę.

Do liczby półtora miliona podróżnych, którzy rokrocznie przylatują lub odlatują, należy doliczyć drugie tyle – krewni, przyjaciele, kontrahenci odprowadzają ich lub przychodzą odebrać. Mamy więc dziennie około dziesięciu tysięcy potencjalnych klientów. Do naszego sklepiku zachodzi jeden procent wszystkich podróżnych – szef zainstalował w drzwiach fotokomórkę liczącą. Co czwarty coś kupuje.

Moim zadaniem jest zwiększenie tego odsetka dwukrotnie. W tym niełatwym zadaniu ma mi pomóc pobieżna znajomość podstawowych zwrotów w ośmiu językach. Jeśli dynamika sprzedaży nie wzrośnie w ciągu trzech miesięcy, wujaszek z żalem będzie musiał wylać mnie na bruk. Jeśli sprzedaż spadnie, sam będzie musiał zamknąć interes.

Pozostaje się zatem modlić, żeby terroryści nie zrobili żadnej hecy na naszym lotnisku.

***

Wujaszek w zadumie obejrzał moje dzieło.

– Niczego sobie – mruknął. – Tylko jak my to zafakturujemy? Zrobimy eksperyment. Niech sobie leży w gablocie. Do dwu egzemplarzy nikt się nie przyczepi. Chociaż jak będzie remanent… – zasępił się.

Opowiadał mi już trochę o zwyczajach urzędu skarbowego i ZUS-u, ale dopiero po chwili zrozumiałem, że boi się wystawić lewy towar.

– A może położymy obok niego kartkę z napisem „dekoracja” i w razie czego powiemy, że to w ogóle nie jest na sprzedaż – podsunąłem.

– Ty to masz łeb – mruknął zadowolony.

Poszedł coś zjeść, a ja przygotowałem etykietkę w czterech językach. Wrócił i popatrzył na to z politowaniem.

– Dla kogo jest ta informacja? – zapytał.

– No, na wypadek kontroli.

– No właśnie. Jak cudzoziemiec zobaczy kartkę „dekoracja”, to zgrzytnie zębami i nawet nie zapyta. Informacja jest dla kontrolerów, więc niech będzie po polsku. A tamci to potencjalni klienci.

Spojrzałem na niego z szacunkiem.

– Do głowy by mi nie wpadło – powiedziałem z uznaniem.

– Porobisz parę lat w tym fachu, to takie rzeczy po prostu będziesz wiedział. – Uśmiechnął się lekko.

Jedną broszkę położyliśmy w zewnętrznej witrynie, drugą w środku.

***

Szef poszedł załatwiać sprawy urzędowe a ja zostałem pilnować interesu. Jak w tym dowcipie o umierającym żydowskim handlarzu – ktoś zawsze musi czuwać w sklepie… Siedziałem i w zadumie szkicowałem w kajecie nowe, bardziej skomplikowane wzory biżuterii, gdy nieoczekiwanie do środka wparował nowy klient. Od razu wyczułem, że to dyplomata. Był ubrany w garnitur, na to narzucił płaszcz z wielbłądziej wełny. W ręce trzymał czarną, skórzaną walizkę z okuciami na rogach.