Выбрать главу

– Nie ma właściciela? – zapytał po rosyjsku.

W jego głosie wyczułem rozczarowanie. I jakby tajoną złość. To nie był dobry człowiek.

– Niestety. – Rozłożyłem ręce. – Pojechał do urzędu.

I nagle skojarzyłem. Wujaszek uprzedzał, że ktoś taki może przyjść.

– Przepraszam, pan Valentin Sokow? – zapytałem.

Kiwnął głową.

– Wuj naszykował wszystko, co pan zamawiał poprzednim razem – powiedziałem.

Twarz gościa rozpromieniła się, choć oczy pozostały chłodne. Spod lady wydobyłem czarny neseser i otworzyłem go. Na aksamitnej wyściółce leżało kilkanaście wyrobów. Już na pierwszy rzut oka widać było, że jest to towar odrobinę lepszego sortu niż badziewie upchane po gablotkach. Obejrzał go pobieżnie i mniej więcej połowę odrzucił. Resztę kazał zapakować.

W zadumie przebiegł wzrokiem po gablotce i gestem wskazał moją broszkę.

– Chciałbym jeszcze zobaczyć to – rozkazał.

Nie wyczułem w jego głosie żadnych uczuć, za to we mnie wszystko zwinęło się w supły. Podałem mu drobiazg. Oglądał go przez kilka minut.

– Ty to zrobiłeś? – zapytał.

– Skąd pan wie? – zdumiałem się.

Na jego wąskie wargi wypełzło coś na kształt uśmiechu.

– Błyszczące oczy, drżenie dłoni, nie potrafisz panować nad swoimi emocjami – powiedział cicho. – Popatrzmy.

Obejrzał detal pod światło i w zadumie potarł palcem wskazującym koniuszek nosa.

– Niezłe – skwitował. – Zwłaszcza jak na pierwszą próbę. Ale nie wezmę. Musisz jednak jeszcze się trochę postarać.

– Jest lepsze niż to, co pan kupił. – Uśmiechnąłem się

– Owszem, ale ten złom jest mi potrzebny na prezenty dla tych debili, z którymi będę musiał rozmawiać – wyjaśnił. – To, co zrobiłeś, jest za dobre dla nich, a dla mnie – wybacz – jeszcze za słabe. Ile się należy?

– Tysiąc osiemset dwadzieścia złotych.

Podał mi platynową kartę kredytową. Wyglądała normalnie, ale w dotyku poczułem, że wykonano ją nie z plastiku, ale z cieniutkiej płytki twardego metalu. Matową powierzchnię zdobił napis Banco National de Lissa. Automatycznym ruchem przesunąłem ją przez czytnik. Czasem bywały problemy, gdy na przykład Japończycy usiłowali tak płacić. W tym przypadku urządzenie zareagowało natychmiast: „nieznany typ karty”.

– Przykro mi – zacząłem, ale on sam zauważył swoją pomyłkę.

Teraz podał mi zwyczajną visę. Bank bez kłopotu autoryzował transakcję.

– Czasem się człowiek zagapi – mruknął.

W tym momencie zauważyłem szalonego dziadka. Stał może dziesięć metrów od nas, w głębi hali i pożerał nasz sklepik wzrokiem.

– Czy będzie pan jeszcze coś zamawiał? – zapytałem.

Dyplomata uśmiechnął się leciutko.

– Pracuj, zobaczymy, co zdołasz wymyślić – powiedział po polsku i to prawie bez obcego akcentu. – Z szefem skontaktuję się osobiście.

Uniósł z podłogi swoją walizkę. Zauważyłem, że zamki zabezpieczono nalepkami „poczta dyplomatyczna”. Na przywieszce widniały trzy literki: VIP. Zerwał ją i, zmiąwszy, wsadził do kieszeni. Pakunek z naszyjnikami wrzucił do środka.

– Do zobaczenia – burknął.

Odszedł. Wujaszek przyszedł po pół godzinie.

– Ruszałeś neseser? – Zauważył od razu, że stoi w innym miejscu.

Wyczułem w jego głosie niemy wyrzut. Widocznie pomyślał, że zawiodłem jego zaufanie…

– Był pan Valentin. Wybrał sobie trochę rzeczy. Połowę mniej więcej.

Szef otworzył walizeczkę i przejrzał pospiesznie jej zawartość.

– Cholera, wybredny jak primabalerina – mruknął. – No nic, gibaj coś zeżreć. Dobrze się spisałeś… – pochwalił mnie nieoczekiwanie. – To nasz niemal stały klient. I zawsze kupuje za ładne kilka setek…

***

Poszedłem rozprostować nogi. W kafejce zamówiłem sobie szklankę herbaty. Nie miałem forsy, by jeść tutaj. Ceny co najmniej dwukrotnie przewyższały normalne. Siedziałem i w zadumie sączyłem gorzki napój. Szalony staruszek usiadł po drugiej stronie stolika.

– Widziałeś go – odezwał się. – Oni istnieją…

– Kto? – zdziwiłem się.

– Tamci. Przylatują do nas raz na kilka, kilkanaście tygodni. Teraz się już nie kryją tak jak kiedyś. Czasem nawet na tablicy wyświetlą informację: „Lot specjalny z Lissy”.

– Ale biletu w tamtą stronę nie można kupić? – Przekornie przechyliłem głowę.

Szarobłękitne oczy starca spojrzały na mnie bystro. Nie wyglądał na wariata.

– Już ci o mnie mówili?

– Owszem. – Wzruszyłem ramionami.

– Rozpoznasz ich. Wcześniej czy później nauczysz się tego. To dziwni ludzie. Wtedy sam zrozumiesz. Pogadamy znowu za trzy, może cztery miesiące… Wtedy wymienimy doświadczenia.

Wstał ze swoją herbatą i odszedł. Dziwny człowiek, ale doceniłem, że nie chciał się narzucać.

***

Dwa dni później sprzedałem pierwsze broszki. Kupili je polonusi z Kanady, bardzo im się spodobały. Bez mrugnięcia okiem dali po dwieście złotych. Nie wybiłem należności na kasie fiskalnej.

– Jak się będziemy dzielić? – zapytałem wujaszka, gdy tylko wyszli.

– Jedna czwarta dla mnie – zadecydował. – I może warto wyłożyć więcej tych dekoracji?

Wyjąłem z aktówki pudełko. Miałem w nim swoje skarby: miniaturową latarnię z brązowej blachy, z dolutowanym u podstawy kotkiem ze srebra, ozdobionego niellem, kilka wisiorków, srebrną ramkę i ozdobną literkę z brązu, klonowe liście z miedzianej blaszki, na nich srebrny kot goniący mysz.

– Ciekawe – mruknął. – Odbiega od masówki, ale cholera wie, czy kogoś zainteresuje.

Ujął ostatnią w rękę i obejrzał.

– Nieźle wyszło – ocenił. – Wrzuć do walizki ze złomem dla Valentina.

Poczułem się doceniony.

***

Moje wyroby schodziły, aczkolwiek kiepsko. Czasem sprzedawała się jedna broszka na tydzień, czasem dwie. Wychodziła z tego prawie druga pensja, ale i tak robiłem ich o wiele więcej, niż byłem w stanie upłynnić. Zapas rósł w nieskończoność, miałem przeszło trzydzieści sztuk. Przeliczałem potencjalną wartość i zgrzytałem zębami.

Słowa dziadka dziwnie mocno wryły mi się w pamięć. Zepchnąłem je jednak do podświadomości. Widywałem go od czasu do czasu, snuł się po lotnisku, pił niezliczoną ilość herbat, czasem siedział gdzieś z książką i, zatopiony w lekturze, tylko od czasu do czasu rzucał okiem na przewalający się po hali tłum. Raz czy dwa kontrolowali go ochroniarze. Widocznie na tyle wyraźnie różnił się od tłumu, by wzbudzić ich zainteresowanie.

– Tylko młodzi go sprawdzają – powiedział wujaszek, gdy mu o tym wspomniałem. – Starzy dawno go zapamiętali…

***

Wrzesień zmienił się w październik, potem przyszedł listopad. Życie lotniska toczyło się swoim naturalnym trybem. Łaziłem po hali, popatrując na tłumy pasażerów. Strażnicy znali mnie już z widzenia, nie kontrolowali. Szalony staruszek pojawiał się teraz rzadziej, kiedyś nie było go cały tydzień. Pomyślałem nawet, że nie żyje, ale w poniedziałek pokazał się znowu. Może wyjechał, a może leżał chory?

Tego dnia było chłodno, trawę ściął szron. Przyszedłem do roboty jak zwykle o szóstej rano. Na zewnątrz było jeszcze zupełnie ciemno, dworzec lotniczy jednak budził się już do życia. W sklepikach podnoszono rolety antywłamaniowe.