Ja też otworzyłem nasz interes, zapaliłem halogenki oświetlające gabloty. Nie zdążyłem do końca rozłożyć towaru, gdy przed witryną pojawiła się wycieczka. Stali, wodząc wzrokiem po wystawionym chłamie. To kluczowy moment i wiedziałem, co należy zrobić. Nawiązałem kontakt wzrokowy z pierwszym i, gdy spojrzał na mnie, z uśmiechem zaprosiłem go do sklepiku. Zawahał się – więc gestem wskazałem gablotę wpuszczoną w ladę i uśmiechnąłem się jeszcze szerzej. Z tej odległości nie bardzo mógł dostrzec, co kryje się wewnątrz, więc z wahaniem przestąpił próg. Ciekawość, pierwszy stopień do piekła pełnego szmelcu dla turystów…
Wycieczki zazwyczaj charakteryzują zachowania stadne. W ciągu dalszych dziesięciu sekund sklepik był pełen potencjalnych klientów. Dopiero gdy miałem ich w środku, zorientowałem się, że to dość dziwna grupa. Kilkoro wyglądało na Indian, wszyscy byli opaleni, jakby przyjechali z tropików. Może posiedzieli tydzień w Warszawie i wracali do domów. Kobiety miały lekko skośne oczy.
Ubrani byli, nawet jak na cudzoziemców, dość dziwacznie. Mężczyźni nosili nienagannie skrojone marynarki, na to narzucone poncha z grubego polaru. Kobiety, mimo tej pory roku, były w cienkich sukienkach, ukrytych pod futrami.
Gadali między sobą jak najęci, ale nie mogłem zidentyfikować języka. Podobny nieco do hiszpańskiego, z całą pewnością romański, jednak bardziej śpiewny, melodyjny. Brazylijczycy? Zawartość gablot rozczarowała ich wyraźnie, ale pierwszy gestem wskazał jeden z moich wyrobów. Podałem mu. Obejrzał i podjął decyzję. Zapytał o coś. Spróbowałem odpowiedzieć po hiszpańsku, ale władałem mową Cervantesa bardzo słabo.
– Ile to kosztuje? – Przeszedł na rosyjski.
– Dwieście złotych.
Nie stropiła go ta cena. Widząc zainteresowanie, wyjąłem spod lady pudełko i rozsypałem zawartość po szkle blatu. Oglądali, zastanawiali się i wybierali. Część zapłaciła gotówką, kilkoro kartami. Trudno, jakoś się zaksięguje… Kupowali i odpływali ze sklepu. Na końcu do lady dopchała się dziewczyna, była mniej więcej w moim wieku, miała wystające kości policzkowe jak Indianka i gruby, brązowy warkocz. Niewiele zostało, ale szybko wybrała dwa drobiazgi i wręczyła mi kartę. Miała ładne, cienkie palce, złowiłem w powietrzu zapach nieznanych mi perfum.
Przesunąłem plastik przez czytnik i znowu stało się to, co przed dwoma miesiącami. Typ karty nieznany. Towarzyszący Indiance starszy mężczyzna zareagował natychmiast. Mruknął coś do niej karcąco i podał zwitek banknotów. Patrzył mi w oczy, gdy wyjmowałem kartę, jak gdyby nie chciał, żebym choć rzucił na nią okiem. Oddałem ją dziewczynie i szybko wydałem resztę. Pożegnali się po rosyjsku i wyszli.
Ciekawe, co to za jedni, pomyślałem. Gadali po portugalsku, opaleni, znali też rosyjski… Pewnie jacyś białogwardziści osiadli w brazylijskim interiorze.
Szalony dziadek pojawił się znikąd. Stanął w drzwiach sklepiku.
– Widziałeś ich – powiedział spokojnie. – Wracają już do domu. Oni kupili bilety, a ja, jak zwykle, nie… A przecież – uśmiechnął się z melancholią – powinienem być ich królem…
Odszedł. Westchnąłem w duchu. Szkoda człowieka. Zacząłem jednak rozumieć przyczyny jego paranoi. Wśród miliona turystów, przetaczających się przez lotnisko, nietrudno wypatrzyć odpowiednio egzotycznych, pasujących do dowolnych teorii.
Pan Valentin wpadł do sklepiku jak burza.
– Czym możemy służyć? – zażartowałem, wyjmując neseser.
– Podlicz wszystko, tylko migiem – powiedział. – Jestem już prawie spóźniony…
Szybko wbiłem należność na kasie.
– Jest też kilka moich – zacząłem.
– Dorzuć i podlicz, obejrzę w samolocie – zadysponował.
Wyciągnąłem wszystko, przesypałem do torebek. Nadstawił swoją aktówkę, po chwili zamknął i podał mi kartę.
Gdy drukarka produkowała pokwitowanie, szybko przetrząsał kieszenie.
– Do diabła – mruknął. – Gdzie ja to wsadziłem?
Wreszcie znalazł. Długi zwitek papierowych nalepek ozdobionych hologramami. Szarpnął pierwszą i naddarł ją w połowie.
– Pan Valentin Sokow proszony do odprawy – zagdakał głośnik. Drugą oderwał prawidłowo, zatrzasnął walizkę i zakleił łączenie nalepką „poczta dyplomatyczna”.
– Bywaj! – Machnął podpis na kwitku i pognał sprintem do wejścia dla dyplomatów.
Zauważyłem znowu szalonego dziadka. Siedział na ławce z książką w ręce. Odprowadził mojego klienta niechętnym, świdrującym spojrzeniem.
Na ladzie została zniszczona naklejka. Schowałem ją sobie na pamiątkę.
Szef dotarł koło dziesiątej.
– O! – mruknął, gdy wręczyłem mu zwitek banknotów. – Chcesz powiedzieć, że sprzedałeś dziś więcej niż przez ostatni miesiąc?
– Siedemnaście sztuk – wyjaśniłem.
– Gratuluję. – Uśmiechnął się. – Nie ma to jak agresywny marketing, czy jak to tam na kursach zwą…
– To nie wszystko. Był pan Valentin.
– Pewnie znowu pół godziny grymasił jak księżniczka w składzie biżuterii?
– Wziął wszystko.
Tym razem wujaszek zrobił minę naprawdę zaskoczoną.
– Jak ci się to udało? – zapytał. – Zaszantażowałeś go czy zapisałeś się na korespondencyjny kurs hipnozy?
Wyjaśniłem. Zasępił się.
– Może przez jakiś czas nie zechce nas odwiedzać – powiedział wreszcie. – Strasznie nie lubi chłamu, a konkretnie pewnych jego odmian, bo w sumie wszystko, co sprzedajemy, to straszliwy szmelc… Dziwne ma gusta, nie rozgryzłem go, a próbuję od dwu lat.
– Zobaczymy. – Bardziej martwiłem się, czy moje wyroby przypadły mu do gustu. – A tak właściwie to skąd on jest?
– A cholera wie. Ruski jakby, ale pewnie ze Stanów czy z Kanady. Żyje ich masa po świecie…
Wpadłem na pomysł, jak to sprawdzić. Przerwa śniadaniowa. Poszedłem się przespacerować. Pan Valentin wybiegł ze sklepiku punkt siódma. Jeśli go wywołano, oznaczało to, że do odlotu, uwzględniając kołowanie po pasie startowym, zostało jakieś dwadzieścia, może trzydzieści minut.
Wewnętrzną linią zadzwoniłem do działu informacji.
– Halo? – Usłyszałem poważny, męski głos.
– Chciałbym się dowiedzieć, dokąd był lot o godzinie siódmej trzydzieści.
Po tamtej stronie zapadła cisza. Szeleściły kartki.
– Siódma pięćdziesiąt sześć. Monachium – odezwał się wreszcie.
– A poprzedni?
– Siódma sześć. Wilno.
– Nie było między nimi jeszcze jednego odlotu? – zdziwiłem się.
– Nie.
Podziękowałem i odwiesiłem słuchawkę. Dziwne… Gdyby leciał do Wilna, nie zdążyłby na samolot. Chyba, że takiego VIP-a dowoziliby bezpośrednio do maszyny… Nie, wykluczone, nie wstrzymaliby startu, nawet gdyby był prezydentem. Gdyby natomiast leciał do Monachium, po co byłby aż taki pośpiech? Coś mi się tu nie zgadzało…
– Był jeszcze jeden lot specjalny. – Usłyszałem tuż nad uchem.
Odwróciłem się nieco przestraszony. Szalony staruszek.
– Lot do Lissy – powiedział. – Zabrali się nim ci twoi klienci i jeszcze ten goguś w garniturze z teczką.
– Niemożliwe – odparłem.
– Zobacz sobie. – Wyjął z kieszeni aparat cyfrowy.
Niezłe cacko, pięć megapikseli, odwrócił wyświetlaczem w moją stronę i trzęsącym się palcem wcisnął przewijanie zdjęć. Wykonano je z galerii dla odprowadzających. Przedstawiały samoloty kołujące w stronę pasa startowego. Przy każdym obrazku była data, wszystkie przedstawiały zwykłego Boeinga 737. Miał tych zdjęć kilkanaście. Wreszcie doszedł do wykonanego dziś rano. 7:18 – wyświetlacz pokazywał czas.
– Może to ten do Wilna? – zauważyłem.
Uruchomił powiększanie. Maszyna powoli wypełniła cały ekranik. Na kadłubie nie było żadnych napisów, tylko numer 0815. Na ogonie umieszczono znak linii lotniczej – nie był wyraźnie widoczny, ale wyglądał jak lecąca gęś.