– To nie jest symbol Air Lithuania – burknął.
– Mają ptaka w locie jako swój znak – powiedziałem.
– Ale ich to bocian, lecący do góry, a to jest w poziomie. Jak w logo Lufthansy, tylko że oni mają jakieś takie stylizowane gówno, a to jest niezły obrazek ptaszka…
Schował pospiesznie aparat. W pierwszej chwili nie zrozumiałem jego przestrachu, ale zaraz zobaczyłem patrol policji, wędrujący powoli przez halę.
– No tak, fotografowanie zabronione – przypomniałem sobie. – Ochrona przed talibami…
– Właśnie. Trudno zdobyć dowody. Potwierdzenie, że lecą właśnie tam, jest praktycznie niemożliwe.
– I jak się nazywa ich kraj? – Mówił przed chwilą, ale nie zapamiętałem.
– Wziął nazwę od stolicy. To właściwie nie kraj, a związek trzech wolnych miast. Najważniejsze nazywa się Lissa… – szepnął, jak gdyby powierzał mi wielką tajemnicę.
Wstał i odszedł.
Kawałek blachy tkwił wkręcony w imadło, laubzega leżała obok, byłem jednak zbyt zmęczony, by popatrzeć w tamtą stronę. Włączyłem komputer i wrzuciłem płytę CD. Encarta, niezły amerykański atlas geograficzny.
Lissen – miejscowość pod Amsterdamem. Jeszcze jedna, podobnej nazwy, gdzieś w Niemczech. Kaszana.
Odpaliłem Internet. Wpisałem w wyszukiwarkę „Lissa”. Po chwili wywaliło mi kilkaset rekordów. Wszedłem w pierwszy link, potem w kolejne. Jakieś gołe babki, filmy, wreszcie coś na Allegro. Otworzyłem stronę i parsknąłem śmiechem. Mapy, przedwojenne, niemieckie plany miasta, które obecnie nazywa się Leszno… Naraz jednak przestałem się śmiać. Przymknąłem oczy. Moje pierwsze spotkanie z panem Valentinem. Karta, której nie zidentyfikował nasz system. Banco National de Lissa?
Może gdzieś w Brazylii istniała miejscowość o takiej nazwie. Może Encarta, podająca nazwy przeważnie w angielskiej wersji, jej nie zidentyfikowała, ale Banco National – Bank Narodowy?! Co jest grane?
Szalonego dziadka wcięło na dobre. Wypatrywałem go przez dobry tydzień, ale nie udało mi się go spotkać. Interes kulał. Jednak wedle wujaszka było to normalne w pierwszej połowie listopada. Ruch wzrośnie dopiero w grudniu, gdy ludzie będą lecieli na święta do domu. Wreszcie się pojawił. Wyglądał na zmęczonego. Szefa akurat nie było, więc zaszedł do mnie do sklepiku.
– Sprawdziłem tę Lissę w Internecie – powiedziałem. – To dawna nazwa Leszna.
Wzruszył ramionami.
– Wiem. I co wymyśliłeś?
– Może to miasto w Argentynie? Tam się osiedliło wielu Niemców, może niektórzy pochodzili z Leszna?
– I mówią po rosyjsku – zakpił. – Widać w niewoli się nauczyli. Słuchałeś, jak gadają między sobą?
– Owszem. Brzmi to jak portugalski.
– Dobrze powiedziane, brzmi jak portugalski, ale nie jest to ten język… Zresztą, jeśli nie wierzysz, nagraj i pokażemy specjalistom.
– Nagrać? – zdziwiłem się.
Położył na ladzie cyfrowy dyktafon. Schowałem go do szuflady.
– Co pan wie o ich pochodzeniu?
– Istnieje kilka miast, których próżno by szukać na mapach. Zasiedlono je w okresie wielkich odkryć geograficznych. Jeszcze w dziewiętnastym wieku kontakty były dość częste. Potem prawie ustały… Nic dziwnego, ciągłe wojny, zbrodnicze ideologie, a tam panował spokój i dobrobyt, powstający dzięki ciężkiej pracy.
– I nikt ich nie odnalazł? Nie umieścił na mapach? – Zbijałem tok jego rozumowania.
– To nie jest ten świat. Są przejścia… Można tam dopłynąć żaglowcem, można dolecieć samolotem. Tylko jak lecieć, gdy nie można kupić biletu?
– Sekundę – powiedziałem. – To się nie trzyma kupy. Przecież gdyby ci ludzie przybywali z nieistniejącego kraju i wracali tam po jakimś czasie, to przecież musieliby mieć paszporty, których nie ma, musieliby brać skądś naszą walutę…
– Używają paszportów któregoś z istniejących krajów. Widocznie dogadali się w sprawie opieki… Nigdy nie widziałem dokumentów, z którymi podróżują. – Nachmurzył się. – Tylko raz, jeszcze za komuny. Lotnisko wyglądało wtedy inaczej. Z balkonu można było popatrzeć na odprawę. Miałem bardzo silną lunetę, wyglądało to na paszporty brazylijskie. Ci, którzy ich odprawiają, nic nie wiedzą. A ci, którzy przyjmują ich samoloty, są zaprzysiężeni. Lotnisko w Warszawie to pewne ryzyko: niewielki ruch, trudniej się ukryć. Ale na przykład w Londynie czy Monachium pojawiają się pewnie co tydzień.
Prawie mnie przekonał.
– I co chce pan osiągnąć?
– Muszę się tam dostać. Boję się, że mój kraj może wyglądać już podobnie jak ten świat… Muszę go ratować, nim będzie za późno.
– A jak wyglądał?
– Przeczytaj. – Z kieszeni wyjął tomik opowiadań.
Książeczka była niewielka, ale dość gruba. Wydano ją w latach siedemdziesiątych. Staruszek oprawił ją domowym sposobem w grubą, świńską skórę – prawdopodobnie pochodzącą ze starej walizki.
– Aleksander Grin „Biegnąca po falach” – przeczytałem.
– Weź sobie do domu i przeczytaj. On tam był. Oddasz mi za kilka dni.
Mój kumpel Leszek już od podstawówki miał dziwaczne hobby. Kolekcjonował wszystkie możliwe śmieci związane z lotnictwem. Kupiłem siatkę piw, zabrałem komplet folderów, wyłudzonych w kantorkach na antresoli i, wracając z roboty, wpadłem z wizytą.
Mieszkał z rodzicami. Zajmował jeden pokoik. Przyjemnie było usiąść w znajomym fotelu. Całą ścianę zasłaniał regał, zastawiony książkami o samolotach, po drugiej stronie, na podobnym regale tkwiły setki pudeł z folderami. Z sufitu zwisały modele samolotów.
– Za spotkanie! – Odkapslowaliśmy butelki.
Pociągnąłem łyk piwa i momentalnie mnie ścięło. Po czternastu godzinach stania za ladą nie było w tym nic dziwnego.
– Co cię sprowadza? – zapytał.
– No, cóż – powiedziałem. – Muszę zidentyfikować jeden samolot. Boeinga.
Jego twarz rozciągnęła się w uśmiechu.
– Jaki?
– Boeing 737, numer boczny 0815…
– Numer seryjny – poprawił mnie z wyższością prawdziwego eksperta. – Co chcesz o nim wiedzieć?
– Wszystko, ale najbardziej interesuje mnie, kiedy wszedł do użytku i gdzie się obecnie znajduje.
– Zaraz poszukamy.
Odpalił komputer i długo grzebał w jakichś plikach. Wypiłem piwo i otworzyłem sobie drugie.
– Data produkcji styczeń 1986 – przeczytał wreszcie. – Dziwne, nie napisali dla kogo…
– Zawsze piszą?
– Przeważnie.
– Możesz to sprawdzić w Internecie?
– Dwa lata temu bez problemu, ale po tym zamachu na WTC strasznie obostrzyli dostęp do informacji. Hm. Mogę wysłać e-maila do takiego kolesia ze stowarzyszenia fotografów boeingów…
– Czego? – zdumiałem się.
– Jest taki ekskluzywny klub w USA. Jeżdżą po świecie i fotografują. Każdy chce mieć kolekcję wszystkich egzemplarzy, a że czasem jakiegoś ubywa z różnych przyczyn, a nowe wchodzą do użytku, jest z tym masa zabawy.
– Niezłe hobby.
– Kosztowne jak diabli, czasem trzeba jechać na drugi koniec świata, by cyknąć kilka fotek, ale to ich nie zniechęca. To wariaci. Bogaci wariaci.
Spojrzałem na jego kolekcję folderów. Ciekawe, jak zdołał ją zgromadzić, będąc ubogim wariatem?
– Możesz pomóc mi jeszcze w jednym? – poprosiłem. – Gryzie mnie pytanie, jakie linie lotnicze mają lecącą gęś jako swój znak?