– Gęś? – zdumiał się.
Naszkicowałem na kartce.
– Nie mam pojęcia. – Pokręcił głową. – Może któreś z tych tanich towarzystw przewozowych?
– Mają boeingi? – zapytałem.
– Gdzie tam…
Wypiłem jeszcze jedno piwo i, przyjemnie zawiany, ruszyłem do domu.
Deszcz padał bez przerwy, jakby niebo w ciągu trzech dni chciało wykonać roczny plan opadów. Turyści siedzieli w ciepłej hali i parowali. Deszcz działał usypiająco, nikomu nie chciało się robić zakupów. Obroty spadły… Dziadka odnalazłem na antresoli. Siedział w zadumie, patrząc na tłum podróżnych.
– Przeczytałem. – Oddałem mu książkę. – Piękna proza, ale to tylko fantazja.
– Sądzisz, że ktoś może wymyślić tak kompletny świat? – Spojrzał na mnie świdrującym wzrokiem. – Przeczytaj to raz jeszcze. Szukaj błędów, szukaj pomyłek. Nie znajdziesz. To kompletna wizja. Z nazwami ulic, legendami. A nawet swojego rodzaju mitologią.
– Tolkien też zrobił coś podobnego – odparowałem. – A i kilku naszym autorom się udało.
– Tolkien w porównaniu z Grinem był nikim. A Grin opisał to, co widział. Jestem pewien, że tam był. Poczytaj jego biografię, jest luka. Nie wiadomo, co robił przez dwa lata. Poczytaj teksty stworzone wcześniej. Dotarł do nieznanego kraju. Zobaczył jego blask, a potem wrócił tutaj i opisał to, co zapamiętał.
– Czemu tam nie wrócił? Skoro mu się spodobało.
– Wybuchła rewolucja październikowa. Nie zdołał uciec z ZSRR. Został tutaj na zawsze. Dotarłem do domu, gdzie umarł, szukałem śladów. I znalazłem jeden. Monetę z mojego świata. Utkwiła między deskami podłogi i była tam nadal, mimo że od jego śmierci upłynęło czterdzieści lat.
– Ma ją pan?
– Wiem, jak to zabrzmi, ale niestety, nie. Przepadła, gdy się do mnie włamali. Raz trafiłem na pocztówkę z miasta o nazwie Hale-Gev. Sprawdziłem, w tym świecie go nie ma…
– A tam pojawia się często w opowiadaniach – mruknąłem. – I pocztówkę też pan stracił?
Spojrzał mi w oczy.
– Mam ją – powiedział. – Ale trudno ją potraktować jako dowód.
Położył na kolanach portfel i wyjął ze środka kartkę pocztową obłożoną w folię.
Wziąłem ją do ręki i powstrzymałem się z trudem, by nie parsknąć śmiechem. Była to reprodukcja akwarelki. Malarz świetnie uchwycił szczegóły. Marmurowy posąg stojący na placu. Nieduże kamieniczki wokoło, a w tle masyw górski. Odwróciłem ją machinalnie. Cyrylica.
Hale-Gev, pomnik Fraisy Grant, malował Nigel Arakumian.
– Nie wiem, czy to faktycznie pochodzi stamtąd. Czy nie malował tego jakiś radziecki malarz i czy nie wydali jej dla miłośników prozy Grina – powiedział cicho. – Szukałem tego Arakumiana we wszystkich możliwych monografiach o sztuce ZSRR i nie znalazłem…
– Nie znam się na malarstwie, ale muszę przyznać, że jest niezły.
– Uwierz w prawdę…
– Jeśli nawet, to po co? – zapytałem zadziornie. – Przecież i tak dobrze chronią się przed imigrantami. Ile lat goni pan za tym marzeniem? I po co to?
– Ufam opatrzności i swojej gwieździe – szepnął. – Wcześniej czy później znajdę się tam. Wystarczy już rządów Valentina i jemu podobnych dupków.
– Życzę powodzenia – rzekłem z powagą, wręczając mu broszkę w kształcie lecącej gęsi.
Leszek zadzwonił dopiero po tygodniu.
– Facet, ale żeś aferę odkrył – powiedział. – Mam tu kolesia, który za fotkę tej maszyny da sto dolców.
– Dlaczego? – zdziwiłem się uprzejmie.
– Zmejlowałem się z tymi od boeingów. To jeden z trzech samolotów-widmo, samolotów-widm? Cholera, nie wiem, jak to się odmienia.
– OK. A konkretnie? – drążyłem.
– No więc ci z klubu fotografów twierdzą, że są trzy samoloty, które wyprodukowano i sprzedano rzekomo do Chile. Tyle tylko, że tam ich nie ma. Wyprodukowano, sprzedano i teoretycznie wszystko gra, ale wsiąkły jak kamień w wodę. Każdy z klubu zna ich numery na pamięć i szukają ich po całym świecie. Krążą legendy, że dwa widywano w Kairze, ozdobione – i tu trzymaj się mocno – emblematem nieistniejącej linii lotniczej…
– Lecącą gęsią – mruknąłem.
– Ten twój sfotografowano tylko raz, w Moskwie trzy lata temu. Warszawy nigdy nie brali pod uwagę.
– Ta nieistniejąca linia lotnicza do jakiego mogłaby należeć kraju?
Wyczułem po tamtej stronie konsternację. Zastanawiał się dłuższą chwilę.
– Nie wiem – powiedział wreszcie bezradnie. – Do małego państewka w rodzaju Andory, która oficjalnie nie ma swojego lotnictwa. Albo to prywatna flota powietrzna jakiegoś kopniętego milionera. Cholera wie. Są i legendy, że te samoloty przybywają z kraju, do którego można tylko dolecieć…
Podziękowałem i odłożyłem słuchawkę. Zamknąłem oczy. Opowiadanie dawno zmarłego pisarza: Ważkie przyczyny sprawiły, że do portu w Lissie przybywają wyłącznie żaglowce. Przyczyny te są natury hydrograficznej.
Pan Valentin pojawił się u nas piątego grudnia. Znowu spieszył się na samolot. Szef go obsłużył, wszedłem w chwili, gdy wyciągał z kieszeni portfel. Ładny, skórzany pugilares, zaczepił się do niego pęk kluczy i chustka do nosa. Dyplomata wyciągnął wszystko razem, przenicowana kieszeń wyrzuciła swoją zawartość prosto pod moje nogi. Na wszystkie strony sypnęły się monety.
– Cholera – zaklął.
Szybkim ruchem rąk zgarnął je na kupkę i z mozołem znowu upchnął po kieszeniach. Wstał.
– Obejrzałem twoje wyroby – powiedział. – Masz talent. Dziś znowu kilka wziąłem. Postaraj się nie powtarzać, szukaj nowych dróg…
Pożegnał się i poszedł. Zaraz potem mieliśmy najazd dwu japońskich wycieczek. Poszło nam całkiem sporo szmelcu. Ale musiałem się nauwijać jak głupi.
– Nieźle radzisz sobie z japońskim – mruknął wujaszek, podliczając stan kasy. – Coś ty im gdakał?
– Powtarzałem kilka zdań. – Uśmiechnąłem się. – „To prawdziwe srebro”, „U nas tanio, u was drogo”, „Będzie pani w tym ładnie” i tak dalej. Kumpel z orientalistyki mnie nauczył.
– W sumie niewiele trzeba, żeby pchnąć sprawy na dobre tory – zachichotał. – Przetrzesz podłogę?
Wziąłem z zaplecza szmatę i, zmoczywszy pod kranem, zabrałem się za czyszczenie zabłoconych przez Japońców paneli. Pod gablotką coś błysnęło. Mały krążek metalu, moneta, być może jedna z tych, które wypadły z kieszeni pana Valentina. Wyciągnąłem ją ostrzem noża i po chwili miałem w dłoni.
Fosforyzujące wskazówki budzika pokazywały pierwszą w nocy. Nie mogłem zasnąć. Zapaliłem światło. Pieniążek leżał przy lampce. Po raz setny wziąłem go w dłoń i obejrzałem.
Wybity był z jasnobrązowego metalu, wielkością przypominał naszą złotówkę, ale był cieńszy i jakby delikatniejszy. Stopniem komplikacji rysunku i doskonałością detali dorównywał carskim srebrnym pięciokopiejkówkom. Najmniejsze szczegóły wymagały wzięcia do ręki lupy. Banco National de Lissa. 50 centavos. Data sprzed czterdziestu lat, ale moneta widocznie była jeszcze w obiegu. Na awersie widniała postać człowieka w dwurzędowej marynarce. Patrzyłem długo, bardzo długo w jego twarz. Przypominał szalonego dziadka. Na rewersie umieszczono klucz dzikich gęsi.
Odłożyłem i zamknąłem oczy. Zasnąłem i znowu się obudziłem. „A przecież powinienem być ich królem”. Kuźwa. Zapaliłem światło i raz jeszcze obejrzałem monetę. Nie, to nie on. Podobny, ale tylko trochę.
Jak na złość, przez następne trzy dni nie mogłem go spotkać. Wreszcie się pojawił. Wyglądał na jeszcze bardziej zmęczonego. Siedzieliśmy w kawiarni.