Dźwignąłem kufer i, udając, że jest znacznie lżejszy, położyłem na taśmę w głębi sali.
– Samolot już kończą pakować – zameldował drugi po krótkiej rozmowie z obsługą. – Ale pięć minut ich nie zbawi.
Pierwszy spojrzał na mnie i uśmiechnął się lekko.
– Dziękujemy za khem… obywatelską postawę – powiedział. – Nie licz jednak, że ten drań ci kiedykolwiek podziękuje…
– Przynajmniej będę pamiętał, że zachowałem się fair.
– To też cenne w życiu – rzekł drugi. – Niestety, musimy cię wyprosić… Naprawdę nie wolno ci tu wchodzić.
– Się wie. – Kiwnąłem głową i wyszedłem.
Sklepik zamknąłem w Wigilię koło południa. Zebrałem resztę towaru, odczepiłem kasę fiskalną i rozejrzałem się po wszystkich kątach. Nie wrócę tu nigdy, chyba że jako klient. Nowy ajent z pewnością zmieni asortyment. Przepracowałem tu nieco ponad trzy miesiące, ale jakoś zżyłem się z tym miejscem. Szkoda…
Wypiłem ostatnią herbatę w kawiarni na antresoli. Tu po raz pierwszy rozmawiałem z szalonym dziadkiem. Nawet nie zapytałem go nigdy, jak ma na imię… Ciekaw byłem, czy mu się udało. Ale cieszyłem się, że już tu nie będę pracował. Wcześniej czy później pan Valentin wróci. A on by mi nie darował…
Wujaszek wyjechał za granicę. Stwierdził, że życie jest zbyt krótkie, by tracić je na walkę z urzędasami. Zaczepił się na czarno w myjni samochodowej w Holandii. Obiecał, że mnie ściągnie, jak się lepiej ustawi, ale chwilowo szło mu bardzo kiepsko.
Oszczędności z zimy topniały w zastraszającym tempie. Roboty nie znalazłem żadnej. Czasem budziłem się rano i składałem do kupy całą historię. Szalony dziadek, nieistniejący kraj… Monetę gdzieś posiałem i chwilami wydawało mi się, że nigdy jej nie było. Może tak pragnąłem znaleźć jakiś dowód, że wymyśliłem ją sobie? Brały mnie też wyrzuty sumienia. Posłać osiemdziesięcioletniego starca w aluminiowym kontenerze w podróż samolotem?! Chyba byłem głupi. Zabiłem go. W tym wieku problemem jest wyjazd do sanatorium, a co dopiero wielogodzinne duszenie się w ładowni samolotu. Nawet jeśli nie udusił się i nie zamarzł po drodze, to gdzie mógł wylądować? W Brazylii?
Miałem tylko nadzieję, że znaleźli go i odesłali do Polski. Czasem nachodziły mnie myśli jeszcze bardziej fantastyczne. I jeszcze bardziej ponure. Załóżmy, że wylądował w swojej Lissie. Jeśli faktycznie był wygnanym bratem zamordowanego króla, to co mógł zdziałać? Samotny, bez broni, wydany na pastwę wrogów.
Byłem kilka razy na lotnisku, liczyłem, że może wrócił. Niestety. Nie spotkałem go ani razu. Na płycie nie było też widać samolotu-widma z emblematem lecącej gęsi… Czy istniał kiedykolwiek? Widziałem go tylko raz i to na niewyraźnej fotografii.
Za to zauroczyły mnie książki Aleksandra Grina, a ich autora dodałem do listy ulubionych. Dobre i to.
Giełda na Kole to zabawne miejsce. W soboty i niedziele handluje się tu antykami. Oczywiście, pojęcie „antyki” jest bardzo szerokie, a ludzie dodatkowo bardzo swobodnie je interpretują. W każdym razie można tu kupić niemal wszystko – zardzewiałe karabiny z czasów wojen światowych, ikony, broń białą, rozklekotane, stuletnie meble, przedwojenne lalki z urwanymi głowami…
Rozstawiałem stolik pomiędzy podejrzanym typkiem handlującym „zabytkami archeologicznymi”, a kretynem, który skupował od ruskich samowary i, po obróbce polerką, próbował sprzedawać je pięć razy drożej. Broszki szły tu kiepsko, a ceny, które za nie otrzymywałem, nie sięgały nawet połowy cen z Okęcia. Ten sobotni poranek był szczególnie obrzydliwy. Całą noc padał deszcz, wszędzie stało błoto. Nie było już mrozu, wiosna tego roku przyszła wcześnie, ale panował przenikliwy ziąb. Siedziałem, patrząc w zadumie na breję, mieszaną butami ludzi łażących po targowisku. Nieoczekiwanie jakaś para zatrzymała się przed moim stolikiem. Uniosłem głowę.
Mężczyzna w garniturze i ciemnych okularach bez słowa podał mi kopertę i odszedł. Otworzyłem ją zgrabiałymi z zimna palcami. Chilijski paszport z moim zdjęciem, bilet z jutrzejszą datą na lot do miasta Lissa. I pocztówka. Znajoma pocztówka, z akwarelką przedstawiającą widok Hale-Gev. Odwróciłem ją.
Robię tu małe porządki. Może chcesz się przyłączyć?
Popatrzyłem na podpis. Jak się okazało, tajemniczy dziadek z lotniska miał na imię Izydor. Król Izydor III.
Wieczorne dzwony
Kijów, wiosna 1893 r.
W iosna nie spieszyła się tego roku. Tuż po Wielkanocy nieoczekiwanie wróciła zima. Gdzieś ze wschodu napłynęły masy lodowatego, syberyjskiego powietrza. Ukraińskie stepy znowu pokrył całun śniegu, a nocą na kałużach pojawiła się cienka warstewka lodu. Ludzie, drepczący zaułkami Kijowa, słysząc wycie polarnego wichru, stawiali wysoko kołnierze. Wielu z nich mijało okazały, nowy gmach fakultetu medycznego, jednak nikomu nie przyszłoby do głowy, że w jego murach trwa gorączkowa narada, od wyników której może zależeć los całego świata…
Doktor Skórzewski dłuższą chwilę oglądał mapę. Poleskie błota, ciągnąca się na setki wiorst kraina trzcin i turzyc. Tu i ówdzie kępy olch i dębów błotnych, skrawki lądu, nadającego się pod uprawy. Zimą gigantyczna lodowa tafla, naznaczona wiechciami trzcin, ciągnąca się aż po horyzont…
– Mamy nieprawdopodobne szczęście, że zaraza wybuchła właśnie w tym miejscu – powiedział profesor Selezniew, zapalając fajkę. – Gdyby do epidemii doszło na mniej izolowanym terenie, liczbę trupów liczylibyśmy może już w milionach.
Kropla zimnego potu spłynęła lekarzowi po plecach. Oddychał głęboko, by uspokoić nerwy.
– Wyspa ma pięć wiorst średnicy – wyjaśnił uczony. – Otaczają ją trzęsawiska. Gdyby epidemia wybuchła o innej porze roku, mieszkańcy wsiedliby na łódki i tyle byśmy ich widzieli. W tej chwili wszystko ścięte jest jeszcze lodem. Łodziami go nie rozbiją, a boją się iść po nim z dobytkiem, choć sądzę, że próbują… Na wyspę prowadzą dwie drogi. Pomost – puknął w mapę – który spalił dziedzic, oraz grobla zabezpieczona przez kordon sanitarny.
– Co wiemy na temat choroby?
– Nic. Prawie nic. Dziedzic, niejaki Samuel Lisowski, wysłał syna z meldunkiem, że w jego dobrach wybuchła straszliwa zaraza. Zażądał natychmiastowego otoczenia wyspy kordonem, zanim ludzie zorientują się, że trzeba uciekać. Zdążyliśmy w ostatniej chwili, już następnego dnia żołnierze musieli odpędzać strzałami pierwszych chłopów…
– Czy chłopak coś powiedział?
– Niewiele. Przez pierwsze dni sądzili, że to nic poważnego. Odnotowali, że zarażeni niespodziewanie dostają zlewnych potów, tracą siły, kładą się i w kilka godzin umierają. Żaden chory nie wraca do zdrowia. Każdy, kto miał kontakt z zarażonym, sam ulega chorobie i umiera po kilku dniach. Jest potwornie zjadliwa.
– To nie wygląda na dżumę. Ani na czarną ospę…
– Chyba nie. Ale wiedzieć musimy. Boi się pan?
Doktor wzruszył ramionami.
– Boję się. Ale pojadę.
Od strony bagien wiał niedobry, lodowaty wicher. Nad taflami sparszywiałego lodu chwiały się długie wiechcie trzcin. Było może dwa stopnie mrozu, ale wilgoć i wiatr sprawiały, że lekarz marzł nawet w grubym kożuchu. Minął zagajnik i dotarł do cypla. Tu kończył się stały ląd.
Ściągnął lekko lejce. Konik posłusznie się zatrzymał. Kordon sanitarny nie wyglądał zbyt okazale. Oficerowie zajęli starą, drewnianą szopę na sieci. Żołnierze wycięli część olch i zbudowali kilka dużych szałasów. Nakryli je brezentem, ziemię zarzucili grubymi wiązkami trzciny. Grzali się teraz przy niewielkim ognisku. W saganie bulgotała woda na herbatę. Karabiny, zestawione w kozły, stały na podorędziu.