Выбрать главу

Przybysz zeskoczył na ziemię. Oficer, otulony szynelem, wyszedł zza węgła szopy.

– Paweł Skórzewski. – Przedstawił się gość.

– Kapitan Aszlot. – Wojskowy uścisnął jego dłoń. – Otrzymaliśmy dopiero co depeszę, że nas odwiedzicie. Chcecie jechać tam? – Wskazał kilka chałup, majaczących prawie na linii horyzontu.

– Tak.

– Musicie zostawić tu bryczkę. Nie przejedzie przez groblę. Kilka dni temu próbowaliśmy wysadzić ją w powietrze i nieco się uszkodziła – dodał tytułem wyjaśnienia. – Ma pan dużo bagażu?

– Dam radę przenieść – uspokoił go Skórzewski. – Jak wygląda sytuacja?

– Wczoraj musieliśmy zastrzelić dwu uciekinierów. Gdybym mógł pana prosić, pewnie nie byli zarażeni, ale ich ciała…

– Spalić?

– Damy panu bańkę nafty. Nie wiemy, co się tam dzieje. – Wrócił do tematu. – Dziedzic chyba żyje, widzieliśmy coś, co wyglądało jak sygnały dymne. Nie zdołaliśmy ich rozszyfrować.

– Czy macie heliograf? – Doktor rozejrzał się po obozowisku.

– Mamy, ale tylko jeden.

– To bardzo dobrze, bo ja przywiozłem drugi. Będę nadawał meldunki, dwa razy dziennie, oczywiście, jeśli słońce pozwoli. Proszę zapisywać. W razie gdybym zmarł, będzie jakaś dokumentacja kliniczna…

– Widzę, że pomyśleliście o wszystkim. – W oczach kapitana błysnęło uznanie.

– O tym, co byłem w stanie przewidzieć.

– Jeszcze jedno pytanie.

– Tak?

– Po co narażacie życie? – Wojskowy patrzył na doktora świdrującym wzrokiem. – Powołanie was wzywa? Przecież byli inni chętni…

– To może być coś nowego. Zaraza dotąd nam nieznana. Muszę ją zbadać.

– Dla sławy? Nawet pośmiertnej?

– Dla nauki – powiedział poważnie lekarz. – Bo gdy będę wiedział, co im dolega, to, być może, zdołam ich wyleczyć…

– Powodzenia. – Rosjanin objął go i klepnął serdecznie po plecach.

***

Solidnie wypakowany wojskowy plecak zarzucił na ramiona. W jedną dłoń ujął rączkę walizki z heliografem, w drugą uchwyt bańki z naftą. Rewolwer umieścił w prawej kieszeni kożucha. Pistolet w kaburze przy pasie.

– Niech pań weźmie tytoń. – Żołnierz podał mu paczuszkę. – We wsi mogą być problemy z zaopatrzeniem – zażartował.

Lekarz podziękował i ruszył groblą, pokrytą zmrożonymi grudami błota. Obaj zastrzeleni leżeli tam, gdzie dosięgły ich kule. Minął ich, odłożył niesione bagaże kilkadziesiąt kroków dalej. Cofnął się. Na każde ciało wylał pół bańki nafty. Przeżegnał się i rzucił zapaloną zapałkę sztormową. Żółty płomień buchnął w zimowe, poleskie niebo. Ciała nie spłoną prawdopodobnie do końca, na to miał za mało paliwa. Ale może chociaż wysoka temperatura zabije bakterie?

Ciągle to czerwonawe zimowe słońce nad głową, ciągle te same grudy zmrożonego błota chrzęszczące pod nogami, a za plecami trzask płomieni, pożerających ciała ludzi, którzy próbowali ratować się przed zarazą…

Szedł niespiesznie, wioska zbliżała się powoli. Czas się zatrzymał. Kroki, jeszcze zanim zaczął je liczyć, domyślał się wyniku. Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt jeden, dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt dwa, dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt trzy – postawił nogę na drewnianej kładce, oddzielającej groblę od wyspy. Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt cztery, dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt pięć, dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt sześć – stopa dotknęła lądu. Pot zrosił mu czoło. Przypadek? Kto wie…

Myślał, że ktoś wyjdzie mu na spotkanie, ale wyspa powitała go chłodno. Zza kilku płotów wyjrzały głowy w futrzanych czapach, ale zaraz się schowały. Gdzieś za brudną szybą mignęła twarz. Słońce tymczasem powoli opadało za horyzont. Stary krzyż choleryczny, stojący opodal studni, przypominał, że nie jest to pierwsza epidemia w dziejach tej ziemi.

Skórzewski przystanął na chwilę zagubiony, nie wiedząc, kogo prosić o gościnę.

Zaraz jednak przypomniał sobie o właścicielu tej osady. Dworek stał na skraju wsi. Stary, wrośnięty częściowo w ziemię, zbudowany z grubych, dębowych belek. Ściany, poznaczone kulami, świadczyły, że w dawnych czasach przetrwał niejeden zajazd… W oknach, oszklonych starodawnym zwyczajem gomółkami oprawionymi w ołów, świecił przyjazny, żółty blask woskowych świec. Skoro dziedzic próbował walczyć z zarazą, na pewno z radością powita pomoc fachowca. Oczywiście, jeśli jeszcze żyje…

Żył i miał się dobrze. Wyszedł na ganek dworku w żupanie, z szablą przy boku i dwururką w ręce.

– Wszelki duch – mruknął po polsku, widząc dźwigającego bagaże doktora. – Kimże jesteś, wędrowcze?

– Paweł Skórzewski, lekarz – przedstawił się.

– Nareszcie. Samuel Lisowski. – Gospodarz uścisnął mu dłoń. – Zapraszam w moje skromne progi.

Weszli do sieni, biegnącej przez dwór na przestrzał. Szlachcic zasunął rygle i odstawił dwururkę w kąt. Lufy kilku strzelb zalśniły ponuro. Wziął lichtarz ze stołka.

– Zapraszam na pokoje, doktorze. – Gestem wskazał drzwi prowadzące do izby.

Po chwili siedli w jasno oświetlonym pomieszczeniu.

– Zje pan coś? – zapytał Lisowski z troską.

– Dziękuję, nie jestem głodny…

– Ale łyczek czegoś dobrego na rozgrzewkę z pewnością się przyda. – Uśmiechnął się lekko. – Magda, gibaj do apteczki, pigwówki przynieś.

Służąca podała omszałą butlę. W milczeniu stuknęli się szklanicami aromatycznej nalewki.

– A tak zapytam, gazetki jakiejś nie ma? Bo od tygodnia wieści ze świata nie miałem…

– Oczywiście. – Skórzewski wyciągnął z kieszeni plecaka nieco wymięty egzemplarz. – Trzeba się zabrać do roboty.

– Ha, a to ci chwat! – Ucieszył się Lisowski. – Ledwo przyszedł i już gotów do walki z zarazą… Czym mogę służyć?

– Potrzebuję we wsi chałupy, gdzie można by izolować chorych, miejsca na laboratorium, kilku ludzi do pomocy

– Wszystko będzie na rano – obiecał. – Laboratorium, powiadasz pan?

– Przywiozłem mikroskop, odczynniki, kupę silnych leków. A gdyby wiedzy mi nie stało, mam pół plecaka książek. Jeśli to będzie za mało, to doślą mi, co tylko będzie potrzebne.

– A jak ich pan zawiadomi? – zdumiał się szlachcic. – Kabel telegraficzny przywlokłeś?

– Heliograf. – Doktor trącił nogą pakunek. – Nie jest to może szczyt techniki, ale na nasze potrzeby wystarczy.

– Zatem chodźmy spać, a jutro do roboty. – Gospodarz zatarł ręce. – Magda! Pościel w gościnnym. I w piecu dobrze napal! – krzyknął w głąb domu.

Pokoik był niewielki, ciasny, ale przytulny. Stara, drewniana szafa o spaczonych drzwiczkach. Stolik, na nim misa i cynowa konew na wodę, solidne drewniane, małżeńskie łoże, zasłane wysoko puchową pościelą. Doktor postawił lichtarz na stoliku i jeszcze przez chwilę przeglądał podręczniki chorób tropikalnych. Miał trochę podejrzeń, jutro będzie starał się je wyeliminować… Za ścianą z grubych, dębowych bali chichotała purga, chwilami chłodny podmuch przechodził przez izbę, chybocząc wątłym płomykiem świecy. W oddali głucho zabrzmiał wystrzał karabinowy. Kordon sanitarny czuwał.

***

Zjedli śniadanie, po czym doktor wydobył z bagaży kilka par płóciennych masek na twarz i nicianych rękawiczek, oraz zasobnik z kwasem karbolowym i spryskiwacz.

– Będziemy musieli przestrzegać bardzo surowych zasad, jeśli nie chcemy się zarazić – powiedział poważnie. – Najważniejsze, aseptyka…