Выбрать главу

Weszli między opłotki, dziedzic wystrzelił w powietrze z rewolweru. Chłopi natychmiast pojawili się w drzwiach chałup.

– Przybył do nas lekarz – obwieścił Lisowski spokojnym, donośnym głosem. – Działa z mojej woli i na rozkaz samego cara. Kto nie wykona jego poleceń, zostanie zesłany na Sybir.

Jego słowa zrobiły spore wrażenie.

– Po pierwsze, potrzebuję pustej chaty na lazaret – powiedział doktor.

– Ta Guciuka jest wolna. – Któryś z chłopów wskazał ręką.

– Umarł jeszcze jesienią – wyjaśnił szlachcic.

– Gdzie są ciała zmarłych?

– Po chałupach leżą albo w stodołach – wyjaśniła jakaś kobiecina w chuście. – Pogrzebać nijak, bo ziemia zamarznięta.

– Zwłoki zostaną spalone – oświadczył Skórzewski. – Podobnie cały dobytek zmarłych. Gdy tylko będzie to możliwe, spalimy też ich chaty.

– Nielzia! – ryknął jakiś młody chłop.

– Małczy! – Starzec powstrzymał go za ramię. – Tak nada pry dżumie.

– Nie wolno wam stykać się między sobą. Żadnych rozmów, żadnych odwiedzin. Każdy chory będzie szedł do szpitala w chałupie Guciuka. – Skórzewski instruował dalej. – Gdzie kto w nocy nagle umrze, czarną flagę wywiesić, zabierzemy zwłoki. Gdy który osłabnie i iść nie może – białą, przyjdziemy go zabrać. Leków przywiozłem dużo, spróbujemy chorych uratować.

– A leki kosztować ile będą? – zapytała babina, okutana w czarną chustę.

– Nic. Akademia medyczna z Kijowa już za wasze leczenie zapłaciła. Jeszcze jedno – dodał lekarz. – Będzie trzeba dużo drewna, aby zwłoki spalić. Potrzeba nam trzech silnych chłopów z siekierami i piłami. Po trzy ruble za dzień zapłacę.

– Tylko pościnać?

– Pościnać i porąbać na szczapy. I stos zbudować.

Chętnych było więcej niż trzeba.

– Co dalej? – zapytał dziedzic.

– Proszę wziąć ich do zagajnika, niech rąbią. Niech pan wybierze tych, którzy są najbardziej pazerni – poprosił szeptem Skórzewski. – W lesie proszę zaproponować im po dziesięć rubli za dzień, jeśli najmą się do ściągania trupów i pomocy w szpitalu.

– Ma pan tyle pieniędzy?

– Osiemset rubli złotem. – Uśmiechnął się lekarz. – Profesor Selezniew pomyślał o wszystkim.

– Skoro tak… Będą bogaci, gdy zaraza wygaśnie.

– Albo martwi. Tak czy inaczej, spróbuj ich ugadać. Gdzie leżą zmarli? – zapytał na głos. – Będę potrzebował bosaka i wózka.

Siekiery łomotały ponuro, głuchy odgłos uderzeń niósł się po całej wsi. Stos pogrzebowy zbudowano na brzegu wyspy. Doktor, posługując się z dużą wprawą widłami i bosakiem, umieścił na nim wszystkie ciała. Osiemnaście. Otarł pot z czoła. Ludzie stali pojedynczo i patrzyli ponuro.

– Woleliby oddać zwłoki ziemi – mruknął Lisowski. – Ale nie mamy aż tyle wapna… Zresztą, jak się wkopać, wszystko jeszcze zmrożone.

– Ugadał pan kogoś na pomocnika?

– Tylko tamtego, Iwana. Za pieniądze zrobi wszystko. Strasznie pazerne bydlę. Ale robotny, sumienny, nie można powiedzieć.

Wrócili do wsi po dobytek zmarłych. Na stosie spoczęły kaftany, łóżka, stołki, jakieś szmaty. Jeszcze trochę nafty i w powietrze buchnął wysoki płomień, a potem kłęby czarnego dymu. Przeszli do lazaretu. Polepę spryskali kwasem karbolowym, rozesłali słomę. Lekarz wręczył Iwanowi maskę oraz rękawiczki i wyjaśnił, jak ich używać.

– Do końca zarazy nie możesz wrócić do domu – powiedział poważnie. – Zajmiesz sąsiednią izbę.

– Jak umrę, to co z pieniędzmi? – zainteresował się pomocnik.

– Wypłacę rodzinie co do grosza. Zapisz tylko, komu oddać – poprosił. – A na razie, za pierwszy dzień. – Wręczył mu dwie złote pięciorublówki.

Drobne monety znikły w wielkiej jak bochen pięści.

Chorych było raptem dwu. Osłabieni, nie byli w stanie się ruszać. Przyniesiono ich na noszach zrobionych z wyjętych drzwi i ułożono na słomie. Skórzewski zatarł dłonie. Nareszcie jakaś konkretna robota.

Zmierzył gorączkę, ponad czterdzieści stopni. Skóra chorych lepiła się wyraźnie, smród potu, przypominający woń zepsutej krwi szybko wypełnił pomieszczenie. Zajrzał im do gardeł: silnie obrzęknięte. Obaj byli półprzytomni, mieli silne dreszcze.

– Nie wygląda to najlepiej – westchnął dziedzic stojący koło drzwi.

– Spróbujemy podać uderzeniowe dawki siarczanu chininy dla zbicia temperatury – powiedział Skórzewski. – Bardziej mnie martwią te lepkie plamy na ciele.

– Co to może być?

– Nie wiem, nigdy nie widziałem nic podobnego. Trzeba też ich napoić, są poważnie odwodnieni.

Szybko przygotował preparat i podał obu pacjentom. Dostali też po pół butelki lekkiego, czerwonego wina z zapasów Lisowskiego. Na wzmocnienie sił… Skórzewski postawił saganek na kuchni i gdy woda zawrzała, wrzucił do niej kilka poszatkowanych, starych cebul. Uzyskany wywar wymieszał z gliceryną, dodał nieco mentolu i żywicy kurkumowej. Syrop ostudził i wlał chorym w gardła. Ponownie sprawdził temperaturę. Mimo że upłynęła blisko godzina, gorączka nie opadła.

– Co za diabeł – mruknął. – Po takiej dawce chininy?!

– Może by ich okręcić w zmoczone zimne płótno? – spytał Iwan, stając w drzwiach. – Tak u nas robili przy tyfusie.

– Czemu nie – zgodził się lekarz.

Usiadł do mikroskopu. Pierwsze próbki, fragmenty tkanki wycięte zmarłym. Obejrzał je najpierw normalnie, nie wykazywały żadnych anomalii. Potem podbarwił część jodyną, resztę atramentem. Próbki krwi, potu, śluzu, skóry… Kolejna godzina i znowu nic.

Zajrzał do chorych. Obrzęk gardła odrobinę się zmniejszył. Ale gorączka nie spadła ani o pół stopnia. Uporządkował notatki i, zostawiwszy chorych pod opieką Iwana, poszedł na brzeg wyspy.

Wyjął z walizki heliograf. Oparł ramę na barku. Złapał słońce w tylne paraboliczne lustro. Pomocnicze nie było mu chwilowo potrzebne. Położył dłoń na rękojeści i spojrzał przez dołączoną do urządzenia lunetkę. Idealnie. Otworzył przesłonę, puszczając zajączek światła prosto w okno szopy, zamieszkałej przez oficerów. Nie minęło pięć minut, gdy po tamtej stronie żołnierze rozstawili swój sprzęt.

Dawno nie miał okazji obsługiwać tego urządzenia, ale szybko przypomniał sobie wszystkie procedury.

– Sytuacja bardzo poważna – nadał. – Próbuję kilku metod leczenia. Bezwzględnie utrzymać kordon.

Do żołnierza obsługującego heliograf podszedł cywil w długim płaszczu. Doktor rozpoznał go mimo odległości. Profesor Selezniew przyjechał…

– Jaka zaraza? – padło pytanie.

– Identyfikacja niemożliwa – odpowiedział. – Wyniki badań mikroskopowych nieznamienne.

Kolejny sygnał był zbiorkiem krótkich błysków. Nie kryły się pod nimi żadne litery. Ale doktor go znał. „Powodzenia!”.

Złożył lustra, soczewki i ramę, i umieścił w futerale. W szpitalu nic nie zmieniło. Jeden chory właśnie dogorywał, drugi mamrotał w malignie. Nim słońce dotknęło trzcin na horyzoncie, obaj przenieśli się do lepszego świata… Wywieźli zwłoki na brzeg. Stos pogrzebowy prawie się już wypalił. W żarze czerniało jeszcze kilka kości. Za kilka dni trzeba będzie zbudować nowy.

Gdy zaraza ustąpi, ktoś wykopie mogiłę, pomyślał lekarz. Zbierze do niej popioły i szczątki, i zatknie na niej krzyż o podwójnych ramionach. Ciekawe, czy będę wówczas jeszcze żył? Nagle poczuł się bardzo zmęczony.

W szopie koło lazaretu Iwan przygotował już prysznic. Lekarz zmył się ogromną ilością gorącej wody z dodatkiem karbolu, pokrył ciało pianą siarkowego mydła i starannie wytarł czystym ręcznikiem.

***