Krążą uporczywie pogłoski, iż zbiór zakazanych tytułów jest znacznie większy od ogólnodostępnego księgozbioru. Jest to oczywista bzdura. Biblioteka udostępnia w czytelniach zwyczajnych czterdzieści milionów woluminów, zaś w tych specjalnych nie więcej niż dwadzieścia pięć milionów.
Bywalcy, często przekraczający zielone drzwi, po pewnym czasie zaczynają się orientować, że dział książek na indeksie (ten na pierwszym piętrze) to tylko niewielka część kompleksu… Rzeczy naprawdę ciekawe, a przy tym, niestety, ściśle tajne, trzymane są w podziemnych magazynach i udostępniane w kolejnych czterech czytelniach. Aby jednak tam dotrzeć, musielibyśmy dysponować naprawdę dobrymi pozwoleniami i równie ważnym powodem…
Profesor Siergiej Filipow, powszechnie znany i ceniony astronom, bez większych kłopotów uzyskał przepustkę do tej pierwszej, można powiedzieć prawie ogólnodostępnej czytelni.
– Czego szukacie, towarzyszu profesorze? – zapytał dyżurny bibliotekarz.
Uczony wahał się jeszcze przez chwilę. Kiedyś, dawno temu, rozmawiał ze swoim promotorem. Padło wówczas nazwisko hrabiego. Promotor miał na twarzy stare blizny po lampie lutowniczej – pamiątkę z 1937 roku… Siergiej uwierzył jego doświadczeniu, więc pogrzebał to nazwisko w swojej pamięci. Przez następne dwadzieścia lat zajmował się innymi problemami. Jednak w instytucie pojawili się nowi. Ludzie, którzy szybciej niż on rozwiązywali astronomiczne łamigłówki. Młodzi, ambitni, a przy tym członkowie partii. Zdobyty tytuł go chronił, jednak czuł już na karku oddech pogoni. Musiał dokonać jakiegoś odkrycia. Odkrycia na tyle ważnego, by zapewnić sobie sławę, która utrzyma się całymi latami…
Przypomniał sobie słowa umierającego starca. Pomyślał o tych tajemniczych doświadczeniach, które okazały się na tyle ważne, by CzK, a potem NKWD starało się zatrzeć wszelkie ich ślady. Przypomniał sobie. Ale tak naprawdę, czy kiedykolwiek zapomniał? Nie. To wracało, przychodziło niespodziewanie nocami, gdy siedział i obliczał trajektorie ciał kosmicznych. Atakowało podświadomość. Swędziało, jak stare blizny po zaleczonych odmrożeniach z Komi… Przez ostatnie dwadzieścia lat wielokrotnie myślał o tej chwili, w której stanie w czytelni prohibitów i poda zakazane nazwisko. A teraz czuł strumyczek potu na plecach.
– Poszukuję prac hrabiego Kokuszewa-Mirskiego – wykrztusił.
Nic się nie stało. Przez okna nadal wpadało światło letniego poranka. Nie rozstąpiła się podłoga, nie nadbiegli wachmani. Dyżurny nie zmienił nawet wyrazu twarzy, nie wcisnął guzika. Zamiast tego wysunął szufladkę katalogu oznaczoną odpowiednią literą i przez chwilę grzebał wśród fiszek.
– Mamy jedną jego pozycję – oznajmił w końcu. – Ale niestety, książki tej, ze względu na zły stan zachowania, się nie udostępnia.
Profesor milczał przez dłuższą chwilę. Niby nic wielkiego. Książka zniszczona, trzeba poczekać, aż zostanie ponownie oprawiona, a chwilowo nie udostępnia się jej, żeby czytelnicy nie pogubili latających luźno kartek. Odmowę można łatwo wytłumaczyć… Jednak czuł lęk. Czy może się jeszcze cofnąć? Co mu grozi, gdy zada kolejne pytanie? Wreszcie się przemógł. Taka okazja nie powtórzy się chyba nigdy więcej.
– Mógłbym poznać chociaż tytuł? – zapytał.
Bibliotekarz się zawahał. Wreszcie bardzo niechętnie skinął głową.
– „Cywilizacja Marsa – dowody na istnienie życia rozumnego w kosmosie” – powiedział.
A potem stanowczym, jednoznacznym ruchem zatrzasnął szufladkę. W tym nerwowym ruchu uczony wyczuł strach. I domyślił się zaraz, że istnieje kilka różnych powodów, dla których pewnych pozycji nie można przejrzeć. Konieczność wykonania oprawy introligatorskiej może być jednym z nich. Ale nie w tym przypadku.
Filipow wyszedł z czytelni i na dole przy wejściu oddał przepustkę. Strażnik za kontuarem spokojnym ruchem przedarł ją na dwie części i wrzucił do metalowego koszyka. Za profesorem ciągnęła się ciężka woń potu, a na plecach i pod pachami koszuli pojawiły się mokre plamy… Jednak lęk minął.
– Jeszcze jeden nawiedzony – mruknął wartownik. – Naczyta się taki tajemnic, a potem nie może z tym żyć… Zaczyna się dzielić z innymi i wreszcie idą wszyscy do piachu…
Szczepanik pokazywał mi wcześniej już eksperymenta z zamianą obrazu widzianego na impulsa elektryczne. Stwierdził, że każde zdjęcie może przesłać kablem telegraficznym, rozbite na tysiące punktów i w stacji docelowej zrekonstruować je z wielką dokładnością. Tu pojawiała się trudność, jako że nie mieliśmy kabla, a jedynie sygnał radiowy, zaś wykonanie fotografii wobec wzajemnego ruchu planety i pocisku wydawało nam się niezwykle trudnem.
Szczepanik i tę trudność rozwiązał, instalując aparat zaopatrzony w złożony system żyroskopów. O ile tylko sonda nie wpadnie w rotację, obraz będzie nieruchomy przez piętnastą część sekundy. To wystarczy, by po zwolnieniu migawki padł na płytkę z komórkami selenowymi. Szczepanik opracował ogniw kilka różnych, przy czym najlepsze miało po dwieście komórek w stu rzędach. Z każdego zdjęcia uzyskalibyśmy więc dwadzieścia tysięcy plamek w pięciu odcieniach szarości. Przy przesłaniu ich kablem telegraficznym rekonstrukcja nie sprawiałaby problemu. W tym przypadku jednak należało impulsa elektryczne przekształcić na radiowe, a po odebraniu – utrwalić. Tu pomocnym niezwykle stał się wynalazek fonografu Edisona, który, pod warunkiem odpowiedniego doboru długości wałka, byłby w stanie tego dokonać. Jednakowoż już w trakcie eksperymentów dowiedzieliśmy się o istnieniu znacznie praktyczniejszej maszyny, zwanej elektrogramofonem, w której dźwięk zapisywać można poprzez magnesowanie cienkiej stalowej taśmy. Nakazałem z Anglii dwa takie aparaty sprowadzić.
Cywilizacja Marsa
Młody oficer w nienagannie odprasowanym mundurze szedł dziarskim krokiem korytarzem wydziału badawczego KGB. Mijał kolejne drzwi laboratoriów. Podświetlone klawiatury zamków kodowych połyskiwały bladozielonym światłem w półmroku. Drogę znał na pamięć. Skręcił w boczny korytarz i po chwili zapukał do drzwi, opatrzonych tabliczką „Pułkownik Wasilij I. Strieczkin”.
– Wejść. – Dobiegło ze środka.
Przekroczył próg gabinetu.
– Wzywaliście mnie, towarzyszu…?
– Siadajcie – mruknął Strieczkin, wskazując mu fotel.
Przybysz przywitał się i zajął miejsce na brzegu mebla, całą swoją postawą podkreślając szacunek wobec zwierzchnika.
– Czy mówi wam coś nazwisko Siergiej Iwanowicz Filipow?
– To znany astronom… Akademik, wykłada na uniwersytecie moskiewskim. Taki wysoki, na dłoniach blizny po odmrożeniach.
– Właśnie – potwierdził pułkownik. – Do tej pory w zasadzie przez nas nie notowany. A teraz niespodzianka. Zgadnij, czego szuka akademik Filipow w prohibitach?
– Hmm. Niewiele mamy w kraju utajnionych dzieł astronomicznych… Niech zgadnę. Czyżby chciał się dobrać do prac Kokuszewa-Mirskiego?
– Zgadza się. Gratuluję bezbłędnej dedukcji.
– To co my teraz z tym problemem zrobimy? – zafrasował się młody agent.
– Trzeba zobaczyć, jak daleko uda mu się dotrzeć. Przypuszczam, że będzie grzebał nadal w bibliotece akademii. Dostaniesz wykaz naszych współpracowników, chcę znać każdy jego krok. Wszystko, o co zapyta, tytuł każdej pozycji, do której zajrzy. Sądzę, że to jednorazowy wybryk z jego strony, ale, mimo wszystko, sprawy trzeba dopilnować…