Выбрать главу

– Nie taki z niego wariat – zaoponował ktoś siedzący za filarem. – Pomysł z przerabianiem taksówek na pojazdy bojowe jest genialny… Zresztą ma tego już ponoć kilkadziesiąt tysięcy, a na razie grzecznie powtarza jak mantrę, że jest naszym sojusznikiem i chciałby tylko rozszerzenia autonomii.

– Gdybyśmy nie mieli atomówek, to te jego taksówki już by jeździły po ulicach Lwowa. A co będzie, jak Szwaby skopiują jego pomysł?

– Są zdemilitaryzowani…

– Po pierwszej światowej też byli. A produkcję takich wyrzutni łatwo ukryć. Nasze szczęście, że brak im przemysłu samochodowego, bo…

Miałem ochotę jeszcze przez chwilę posłuchać, ale w przejściu prowadzącym do drugiej piwnicy stanęła Magda. Pomachała mi. Wyjąłem zza pleców bukiet i ruszyłem w jej stronę.

Drugie pomieszczenie było niemal identycznej wielkości. Ściany wymurowane z wapiennych okrzesków i grubej, szesnastowiecznej cegły, ciężkie, łukowate sklepienia, posadzka wyłożona kamieniem, solidne dębowe stoły i ławy, poczerniałe ze starości… Gości nie było dużo, ot, kilkanaście osób.

– Wsioho najkraszczoho. – Z uśmiechem podałem jej kwiaty.

– Szad szenorhagal em – odpowiedziała po ormiańsku, nadstawiając policzek.

Pocałowałem ją.

– To moi przyjaciele, głównie z klasy. – Przedstawiła mi po kolei wszystkich, ale oczywiście imiona natychmiast dokumentnie mi się poplątały. Siedliśmy za stołem, zaraz też wniesiono dla mnie kufel zimnego piwa. Popatrzyłem z niepokojem.

– Spokojnie. – Ścisnęła moją dłoń. – Jesteśmy u mnie w domu. Zresztą nawet gdyby wpadła policja, koncesji na wyszynk nam nie zabiorą. Jan Kazimierz nadał mojej rodzinie wieczyste prawo produkcji i handlu alkoholem, a nasza władza szanuje stare przywileje…

Pokręciłem z uznaniem głową. Piwo było bardzo dobre, jasne i lekkie, pszeniczne chyba. Miało nie więcej niż trzy procent alkoholu.

– Pawluk to nazwisko ostatnio dość głośne… – zauważyła śliczna brunetka.

Jak miała na imię? A tak, Gosia.

– Generał Ihor Pawluk jest moim wujkiem. – Nie widziałem powodów, żeby to ukrywać. – Ale nie przyjechałem tu na przeszpiegi – zażartowałem.

Odprężyli się.

– Sporo pisano w brukowcach na temat tej jego cudownej broni. Naprawdę chce zrobić czołgi z taksówek? – zainteresował się Marek.

– Skąd! – zaprotestowałem. – Żadne czołgi. To tylko nieco unowocześnione jednoosobowe samochody terenowe. Dozbrojone tak, by sprawdziły się na nowoczesnym polu walki. Ostatecznie nasze korpusy ekspedycyjne wspierają Polskę w kilku konfliktach jednocześnie…

– Niewiele napisali o parametrach technicznych – mruknął Sławek. – Widziałeś te pojazdy na oczy?

– Owszem.

– Jak z szybkostrzelnością? – zapytał.

– Wersja podstawowa, automatyczna, odpala dziesięć pocisków rakietowych na minutę, zestaw podwójny dwukrotnie więcej. Są problemy z celnością, ale nasze laboratoria już nad tym pracują. W standardowym samochodzie osobowym, po wyrzuceniu tylnych siedzeń oraz przedniego fotela pasażera, mieści się dodatkowy zbiornik paliwa o objętości stu sześćdziesięciu litrów oraz czterdzieści rakiet – wyjaśniłem. – Ich podawanie na wyrzutnię jest zautomatyzowane. Można też dopiąć od tyłu zwykłą przyczepkę z dwoma zapasowymi stelażami pocisków. Tak więc, zakładając minimalną celność dwudziestu pięciu procent, możemy wyeliminować na przykład trzydzieści czołgów… Oczywiście teoretycznie. Jedną rakietą ciężko jest zniszczyć czołg, a nasze pojazdy można podziurawić z karabinu. Dywizji pancernej musielibyśmy przeciwstawić pięć, może osiem samochodów, co oznacza poważne straty w ludziach. Jednak w przypadku długotrwałej wojny na wyniszczenie będziemy górą. Budowa czołgu trwa długo, pochłania masę części. Potem smary, części zamienne… Układ jezdny trzeba co jakiś czas poddać generalnemu remontowi. My możemy od biedy uzbroić zwykłe samochody. A mamy ich z piętnaście milionów. Nastawiamy się na masową produkcję i raczej wymianę niż remonty.

Zagryźli wargi, zastanawiając się nad moją wypowiedzią.

– A jaki jest zasięg operacyjny takiego pojazdu? – zapytał wreszcie Marek.

– W przypadku wozów terenowych, przy zużyciu średnio ośmiu litrów ropy na sto kilometrów, jest w stanie przejechać bez tankowania dwa tysiące kilometrów, choć uwzględniając współczynniki manewrowności, jego optymalny zasięg spada o jedną czwartą. Działając w grupie, nasza „taksówka” może zniszczyć do trzydziestu celów na szlaku bojowym, liczącym półtora tysiąca kilometrów. Potem oddział trzeba zaopatrzyć w paliwo i amunicję, na przykład drogą powietrzną. Może to być nieco kłopotliwe, bowiem takie pojazdy, poruszając się na przykład po autostradach, wyczerpią zapas paliwa już po piętnastu, dwudziestu godzinach jazdy… Jeśli jednak na przyczepkę wrzucimy dwa dodatkowe zbiorniki, po sto sześćdziesiąt litrów…

– To dojedziecie do Chin – mruknęła Gosia. – Chyba że wolicie Hiszpanię. Z Kijowa do Warszawy w ile? Cztery godziny?

– Oj, tam. – Machnąłem ręką. – Jesteście sojusznikami od pół wieku, więc powinniście się cieszyć ze wzrostu naszego potencjału obronnego… Znacie tego świra cara Włodzimierza. Całkiem zerwał się wam z łańcucha. Rosja łyknęła Chiny i Koreę. Granice zachodnie z czasów carycy Katarzyny śnią mu się pewnie po nocach…

– Po trzecim wylewie nie bardzo jest w stanie kierować państwem – zauważyła Magda.

– Ale jego wnuk Grigorij, po tatusiu Hohenzollern… Dość o polityce, solenizantka wygląda na znudzoną. Porozmawiajmy lepiej o czymś wzniosłym – zaproponowałem.

– Może o fizyce lotu szybszego niż światło? – rzucił Witek. Wszyscy parsknęli śmiechem.

– Twojemu wujkowi nic nie wyjdzie z tych taksówek – powiedział do mnie Piotrek na boku. – W razie czego wyślemy bombowce strategiczne. Bomby napalmowe…

– A po co je wysyłać? – Udałem zdziwienie. – Przecież jesteśmy sojusznikami – podkreśliłem z mocą.

Rozmowa potoczyła się w innym kierunku. Uśmiechnąłem się pod nosem. Wyślecie swoje bombowce, jasne… Wujek pokazał mi jako ciekawostkę „szerszenia”. Urządzenie wielkości muchy, wykonane z piekielnie twardych węglików spiekanych. Dziecinnie proste – kadłub, skrzydełka, silniczek na czerwoną rtęć. Po uruchomieniu sygnałem radiowym leci do góry, osiąga pułap około piętnastu kilometrów i zaczyna opadać ku ziemi. W samolocie lecącym z szybkością dźwięku zderzenie z „szerszeniem” wyrwie dziurę. Polskie odrzutowe bombowce strategiczne lub rakiety balistyczne z głowicami atomowymi po wpadnięciu w chmurę „owadów” zamienią się w wielkie sita. Problemem była tylko ilość. Aby skutecznie zatrzymać polską inwazję, potrzebowaliśmy setek milionów sztuk.

A było jeszcze jakieś draństwo o kryptonimie „babie lato”, nitki z włókna węglowego o średnicy jednego mikrona i długości kilkunastu kilometrów. Jedna taka utrzymywała ciężar kilkuset kilo. Tylko nie bardzo wiedziałem, na jakiej zasadzie to ma działać. Może przeciw helikopterom? A w naszym arsenale z pewnością było jeszcze sporo niespodzianek, przecież wujek nie pokazał mi wszystkiego.

– Słyszeliście, że w naszym skansenie mają kręcić „Wilcze gniazdo” według książki Komudy? – rzuciła nowy temat Gosia.

– Cholerni koniunkturaliści – parsknęła śliczna blondynka z wystającymi kośćmi policzkowymi. Chyba miała na imię Dorota. – Bez przerwy te lektury szkolne ekranizują. Tylko na pieniądzach im zależy, a kinematografia podupada.

– Fakt – mruknął Paweł. – Mogliby część zysków ze sprzedaży naszych seriali do Brazylii i Wenezueli przeznaczyć na nakręcenie czegoś naprawdę wybitnego. A nie tej sieczki, którą wciskamy Amerykanom.