Выбрать главу

– „Wilcze gniazdo” będzie reżyserował Staszek Mąderek. – Brunetka broniła swojego zdania. – To może być niezły film.

– Kto?! – zdumiała się solenizantka. – To my czekamy na trzecią część „Gwiazd w czerni”, a on się na drobne przy chałturze rozmienia?

– A u was ponoć robią „Ogniem i mieczem”? – Paweł popatrzył na mnie nad stołem. – W gazetach pisano, że Ukrfilm zwerbował naszych aktorów za jakieś nieprawdopodobne pieniądze.

Uśmiechnąłem się skromnie.

– No fakt, trzeba było grubej mamony, żeby przełamać ich opory. Ale musieliśmy mieć dokładnie tych samych, żeby nasza wersja była w pełni kompatybilna. Zawsze taniej kupić niewykorzystaną kliszę oraz prawa i przemontować sceny, niż kręcić od zera.

– A co wam się w filmie nie podobało? – zdziwił się Maciek.

– Wasza wersja wydarzeń nie do końca odpowiadała oczekiwaniom ukraińskiego widza – wyjaśniłem. – Sienkiewicz nas chyba nie lubił… Zresztą planujemy poprawić tylko kilka scen ze środka, no i zakończenie. Wolelibyśmy, żeby było bardziej optymistyczne.

– Przecież dobrze się kończyło? – Olga uniosła brwi. – Skrzetuski spotkał się z Heleną, nawet Bohun żywy wyszedł…

– No więc u nas Helena odjedzie z Bohunem, tak przynajmniej słyszałem. – Błysnąłem zębami. – Skrzetuski ocaleje, tylko trochę go na odchodnym konkurent szabelką sponiewiera…

Wszyscy parsknęli śmiechem. Na stół wjechały kolejne kufle z piwem i pięknie przyrumieniona golonka. Zapach zniewalał, kręcił w nosie. Ale piwa tym razem nie tknąłem – musiałem być za godzinę idealnie trzeźwy. Napiłem się za to kwasu.

Było bardzo przyjemnie. Dobrze mieć szesnaście lat we Lwowie… A jednak nie mogłem tak do końca pozbyć się uczucia niesmaku do samego siebie. Przyjęli mnie do swojego grona od razu, zaufali, a ja… A ja mam na dachu jednej z kamienic rakietę. Od hołoty z talibanu różnię się tylko tym, że nikogo nie planuję zabić. Mordowanie w imieniu ojczyzny oddałem w ręce fachowców. Może już za kilka dni Lwów stanie się miastem frontowym. Kto wie, może nawet nasza armia przejściowo zdoła go zająć. Nie miałem wątpliwości. Ci wszyscy siedzący wokół chwycą za broń, jak ich rówieśnicy wtedy, w 1918. A jeśli znajdziemy się po dwu stronach barykady? Gadali wesoło, przekrzykując się nawzajem, gdy pożegnałem się i ruszyłem na kwaterę. Idąc pokrytymi rosą uliczkami, daremnie usiłowałem otrząsnąć się z przygnębienia i poczucia nadciągającej zagłady…

Przesyłka od wujka nieco mnie zaskoczyła. Rozprułem kopertę i gwizdnąłem cicho. Dwa bilety na jutrzejszą premierę „Buranu”. List był krótki i lakoniczny.

Dostałem od polskiego ambasadora – pisał wujek. – Ale szczerze powiedziawszy, nie mam ochoty tłuc się godzinę pociągiem z Kijowa do Lwowa, więc pomyślałem, że Tobie się bardziej przydadzą.

Przydadzą? No pewnie, od dawna chciałem zobaczyć tę sztukę. Nagle zamarłem, a gdyby tak… Miałem dwa bilety, mogłem zaprosić Magdę. Zgodzi się czy nie? Sięgnąłem po telefon.

***

Wyprasowałem soroczkę. Szeroki, czerwono-czarny wołyński haft ostro odcinał się od śnieżnobiałego płótna. Przewiązałem się tkanym z rzemieni kozackim pasem i przejrzałem w lustrze. Wyglądałem szykownie jak diabli. Tylko butów nie miałem odpowiednich. Sprawdziłem, czy wziąłem bilety, narzuciłem na ramiona kurtkę i byłem gotów. Poszedłem po przyjaciółkę do kamienicy Korniaktów. Otworzył mi jej ojciec.

– Ach, to ty? – Uśmiechnął się. – Jeszcze się stroi… Wejdź, proszę. Mam na imię Paweł.

– Bohdan. – Podałem mu dłoń. – Miło poznać.

Wspięliśmy się na piętro. Od strony ulicy urządzono niewielki salon. Siedemnastowieczne skrzynie, ciężkie gdańskie szafy, krzesła kryte tłoczoną skórą. Poczułem powiew historii, w tym pomieszczeniu ich przodkowie zawierali transakcje przez ostatnie pięć stuleci… Tu budowali potęgę swojego rodu. W kącie wisiał jakiś koszmarny bohomaz.

– Wot te na – mruknąłem.

– Bruno Schulz i Witkacy namalowali wspólnie tylko siedem dzieł. – Potwierdził moje domysły. – Mój ojciec był z nimi zaprzyjaźniony, dostał jeden z obrazów.

Znałem tę historię. W 1956 roku obaj artyści spotkali się w Drohobyczu. Polskie rakiety z głowicami jądrowymi stały już na Kubie, gotowe do odpalenia. Ludzkość znalazła się na krawędzi trzeciej wojny światowej… Obaj malarze doszli do wniosku, że nadchodzi apokalipsa. Przez tydzień pili absynt i malowali, a ostatniego dnia mieli popełnić samobójstwo. Nie mogli jednak ustalić sposobu, więc strasznie się pokłócili, pobili i obrażony Witkacy wyjechał do Zakopanego.

– Szczerze powiedziawszy, nie przepadam za sztuką współczesną – powiedziałem, przenosząc wzrok na sufit.

Na plafonie pysznił się wspaniały fresk, alegoria handlu lwowskiego. Znałem go wcześniej z reprodukcji – ale co innego oglądać go w książce, a co innego patrzeć na oryginał. Skrzypnęły stare, okute żelazem drzwi.

Magda w białej haftowanej bluzce, brązowej skórzanej kamizelce i ciemnowiśniowej spódnicy wyglądała olśniewająco. Przywitaliśmy się.

– Podrzucę was pod operę – obiecał jej ojciec.

– Dziękuję – powiedziałem.

Parkował przed ratuszem, w strefie zarezerwowanej dla radnych miejskich. Terenowy Tarpan G4, z figurką galopującego konia na masce… Wsiedliśmy. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Pojazd ruszył prawie bezgłośnie.

– Napędzany reaktorem na czerwoną rtęć? – zdziwiłem się.

– Owszem – potwierdził. – Prototypowy model. Jestem inżynierem, dostałem go do testowania w ruchu ulicznym…

– Po jednym doładowaniu może przejechać czterdzieści tysięcy kilometrów – dodała Magda z dumą.

Przed budynkiem kłębił się spory tłumek. Zanurkowaliśmy do środka. Sprawdzono nasze bilety. Zajęliśmy miejsca w amfiteatrze. Magda rozglądała się po sali, wypatrując znajomych. Popatrzyłem na nią spod oka, nie była bardzo ładna, ale miała w sobie mnóstwo uroku. Westchnąłem w duchu, myśląc o ukrytej rakiecie i moim zadaniu.

Wreszcie kurtyna poszła w górę. Step, na horyzoncie umocnienia Irkucka, polscy i rosyjscy żołnierze, grzejący dłonie przy ogniu, transportery opancerzone. Holograficzne dekoracje najwyższej klasy, sztuczny śnieg, prószący z wyczarowanych laserami chmur. Przebrzmiała ostatnia aria-lament sanitariuszki, opłakującej zabitych podczas szturmu i akt pierwszy się zakończył. Wyszliśmy do foyer. Magda spotkała jakąś znajomą i zamieniła z nią kilka słów. Ja rozglądałem się po budynku, podziwiając rozwiązania architektoniczne. W myślach porównywałem go z operą w Kijowie.

Akt drugi. Szturm na miasto. Krzysztof Kamil Baczyński był wtedy jeszcze szeregowcem. Został ranny na samym początku… I akt trzeci – polskie wojsko wkracza do miasta, kozacy barona Aleksego Ungerna, którzy nocą opanowali Irkuck, bratają się z sojusznikami. Na głównej ulicy nabity na pal Beria wyśpiewuje końcową arię, wokoło na latarniach dyndają trupy jego ostatnich towarzyszy. Kurtyna opadła.

Wracaliśmy po bruku zroszonym niedawnym deszczem. Magda, ożywiona, gwizdała pod nosem melodie z opery. Siliłem się na wesołość, zagadywałem ją, ale w głowie tłukły mi się niewesołe myśli. Tam, w Mongolii, żyli ciągle potomkowie krwawego barona i jednej z chińskich księżniczek. Jeśli car Włodzimierz umrze, zapewne spróbują oderwać te tereny od matuszki Rasiji… Wreszcie rozchmurzyłem się. Co ma być, to będzie. Stanęliśmy pod bramą kamienicy Korniaktów.

– Kiedy spotkamy się znowu? – zapytałem.

Uśmiechnęła się, spoglądając na mnie znad okularów.

– Jutro parada wojskowa. Wybieram się z kilkoma znajomymi. Wypatruj nas.