Выбрать главу

Nadstawiła mi policzek i ze śmiechem uciekła do bramy.

***

Obudziły mnie dzwony kościołów. Umyłem się i ubrałem, po czym zszedłem na parter. 27 sierpnia, rocznica wybuchu wojny… Na Ukrainie obchody urządzano 2 września – w tym dniu polskie wojska, wraz kilkudziesięcioma tysiącami naszych ochotników, przekroczyły przedwojenną granicę i starły się z Sowietami, przynosząc wolność Ukraińcom. No, prawie wolność. Od sześćdziesięciu lat nie mogliśmy jakoś przekonać braci Polaków, że dalej poradzimy sobie już sami i że nie muszą trzymać na Ukrainie swoich wojsk… W kiosku na rogu kupiłem gazetę i przejrzałem pobieżnie. Tu, we Lwowie, parada miała się odbyć o dziesiątej. Miałem jeszcze trzydzieści minut. Śniadanie zjadłem w „Kawiarni Szkockiej”. Od dawna chciałem zobaczyć to słynne miejsce. Wczesnym rankiem było tu przyjemnie pusto. Mniej więcej jedna czwarta lokalu odgrodzona została grubym pluszowym sznurem. Dziubałem jajecznicę i popijałem kwasem, patrząc na woskowe figury słynnych matematyków.

Zbity tłum mieszkańców miasta stał, wyczekując rozpoczęcia uroczystości. Przy gmachu opery zbudowano niewielką trybunę, defiladę odbierać miał burmistrz, komendant wojskowy oraz najbardziej zasłużeni weterani.

Zagrzmiała muzyka i uroczystości się rozpoczęły. U nas, w Kijowie, defilowały zazwyczaj różne rodzaje wojsk, tu było inaczej. Żołnierze maszerowali lub jechali konno w strojach historycznych. Najpierw szli woje z czasów pierwszych Piastów, za nimi zakuci w zbroje rycerze. Niesiono repliki dawnych sztandarów, tych spod Legnicy i spod Grunwaldu. Za konnym rycerstwem szlachta w kontuszach i przy szablach, husaria…

Poczułem znajomy zapach perfum. Magda przyszła w towarzystwie Gosi i Piotrka. Obie dziewczyny wystroiły się w suknie wzorowane na siedemnastowiecznych, a ich towarzysz miał na sobie kolczugę. Przywitaliśmy się.

Patrzyłem w milczeniu na coraz to nowe grupy ludzi. Historia ożyła, stała się namacalna… Mężczyźni i uczniowie podstawówek, w ubraniach sprzed dziewięćdziesięciu lat, z opaskami na ramieniu, uzbrojeni w karabiny Mosina…

– Orlęta Lwowskie? – zapytałem Piotrka.

– Oczywiście, dbamy o lokalne akcenty. – Uśmiechnął się lekko. – Żyje też jeszcze kilku weteranów tych zmagań, stoją na trybunie.

– Gdzie? – zaciekawiłem się.

Magda podała mi małą lornetkę. Faktycznie, koło burmistrza siedziało paru mężczyzn w starych, polskich mundurach. A więc tak wyglądają ci, których nie byli w stanie pokonać towarzysze mojego pradziadka?

Po niebie przemknął klucz dwupłatowców z czasów I wojny światowej. Wreszcie na ulicę wjechali ułani, a zaraz za nimi toczyło się kilka niemieckich i radzieckich czołgów, zdobytych wtedy, w 1939 roku. Potem przedefilowali polscy kombatanci i starcy w zdobycznych mundurach Wehrmachtu z żółto-błękitnymi naszywkami – weterani ochotniczej legii ukraińskiej… Wreszcie zaczął się pokaz najnowocześniejszej broni. To interesowało mnie mniej, czołgi Huzar C-01 i Kmicic A4 widziałem już wcześniej na poligonie. Poczułem lekki szum w uszach i zawrót głowy – nisko nad defiladą przeleciała eskadra grawitolotów dalekiego zasięgu typu Halny.

– Chciałeś zobaczyć te nasze taksówki. – Spojrzałem na kumpla.

Ulicą przemknęły cztery ukraińskie samochody terenowe z wyrzutniami na dachach. Większość widzów w ogóle nie zwróciła na nie uwagi.

– Niepozornie to wygląda – mruknął.

Czekałem cierpliwie, wedle gazety na końcu miał przejechać prom kosmiczny klasy Polonia. I rzeczywiście. Laweta jechała powolutku, widocznie bali się zniszczyć gąsienicami asfalt. Prom był strasznie wielki, zastanawiałem się, jak wykręcą w przewężeniu za gmachem opery. Jakiś facet, ubrany w obszerną aksamitną pelerynę, stanął może dwa metry ode mnie. On też patrzył na pojazd. Coś mi się nie zgadzało. Do takiego stroju powinien mieć brodę przystrzyżoną na wzór szwedzki lub niemiecki, on tymczasem wyglądał niczym Lew Tołstoj. Poza tym taki upał, a on w aksamitnym płaszczu niemal do kostek?

Straszliwe przypuszczenie sparaliżowało mnie na moment. Poczułem w żołądku chłód, jakbym się nałykał kostek lodu. Odwróciłem się w stronę Magdy i jej przyjaciół.

– Uciekajcie – powiedziałem. – Natychmiast.

Nie patrzyłem nawet, czy mnie posłuchali, za chwilę prom znajdzie się naprzeciw nas i czułem, że w tym momencie ten świr szarpnie zawleczkę. Nie zdążę wezwać policji. Na razie ręce miał opuszczone. Nic nie zaciskał w dłoni? Nie. A zatem jest cień szansy… Dwa energiczne kroki, szarpnąłem go z całej siły za pelerynę. Trzasnęło zapięcie. Do tej pory miałem nadzieję, że to tylko moja wyobraźnia. Nadzieja prysła, facet miał na sobie gorset z laskami dynamitu…

– Talib! – wrzasnąłem.

Odwrócił się w moją stronę, wściekły. Był chudy, ale co najmniej dwukrotnie starszy, przerastał mnie o pół głowy. Błogosławiłem wujaszka, że gdy byłem mały, zapisał mnie do szkoły kadetów… Teraz zadziałałem instynktownie. Złapałem zamachowca za oba nadgarstki i z całej siły huknąłem go czołem w twarz.

Coś chrupnęło, nie wiedziałem, czy jego szczęka, czy nos, a może moja głowa. Ale cios był skuteczny. Terrorysta runął jak długi. Poprawiłem kopniakiem w skroń i teraz dopiero się rozejrzałem. Wokoło było pusto, idealnie pusto, wszyscy uciekli, tylko część, zgodnie z zaleceniami, padła na ziemię.

O jakieś cztery metry ode mnie znajdowała się wyschnięta fontanna, obok żeliwna kratka nakrywała wylot kanału burzowego. Złapałem nieprzytomnego za kark. Ktoś chwycił go za nogi. Spojrzałem, jakiś mężczyzna.

– Do kanału go! – warknąłem.

Ktoś trzeci wyszarpnął zabezpieczenie. Terrorysta zaczynał odzyskiwać przytomność. Wepchnęliśmy go do dziury głową w dół. Zsuwał się w rurę, już tylko wierzgające nogi sterczały na powierzchni. Zobaczyłem trzech policjantów biegnących w naszą stronę, ale Piotrek był szybszy. Ściągnął z siebie kolczugę.

– Nakryjmy go tym – rzucił.

– Po co? – zdumiałem się.

– Jego kumple mogą spróbować zdetonować ładunek drogą radiową, a tak zrobimy klatkę Faradaya…

Był blady jak ściana i trząsł się jak galareta. Widać było, że się boi, straszliwie boi, a mimo to był w stanie wymyślić takie rozwiązanie! Geniusz, po prostu geniusz. I wpadł na to tak błyskawicznie… Wyrwałem mu kolczugę z rąk. I pchnąłem, żeby padł na ziemię.

– Ja – powiedziałem.

Zawsze lepiej, żeby w razie czego zginął jeden, a nie dwu… Odwróciłem się w stronę kanału. Siatka z metalowych kółeczek uderzyła mnie w twarz. Nic więcej już nie poczułem.

***

Smak krwi w ustach, potworny zawrót głowy. Ktoś podtrzymał mnie i zwymiotowałem.

– Ostrożnie, ma chyba wstrząs mózgu. – Usłyszałem.

Otworzyłem oczy.

– Wybuchło? – wycharczałem.

– Wybuchło – powiedział klęczący nade mną policjant. – Ale dzięki tobie nie ma żadnych ofiar. Tylko spory lej w ziemi i trochę zdewastowany system kanalizacji. A ty, spryciarzu, zasłoniłeś się kolczugą…

Znowu zwymiotowałem.

– Leż nieruchomo, pogotowie już jedzie. – Poznałem ten głos. – No, chłopie, setkę ludzi uratowałeś, to pewnie medal dostaniesz. A może i za tego taliba nagrodę weźmiesz. A i my nie zapomnimy…

Piotrek. A więc i on żyje? No tak, nie ma ofiar w ludziach. Magda jest pewnie gdzieś blisko. Może ją zawoła? Nie, lepiej, żeby nie oglądała mnie w takim stanie. Uśmiechnąłem się. Dobrze mieć szesnaście lat we Lwowie. I żyć…

***

Światło latarki w otwartym przemocą oku.

– Aj – jęknąłem.

Zgasło natychmiast. Uchyliłem powieki. Dziwne wnętrze. Samolot? Nie, karetka.